Chorwacja.
Obudziłam się z myślą, która jest godzina. Dość często ostatnio budziłam się z taką właśnie myślą. Na czarterach – klient nasz pan. Jeśli życzy sobie lecieć w środku nocy – lecimy.
Czarter z drużyną koszykarzy. Grali w europejskich pucharach, mecz skończył się późnym wieczorem. Zanim dojechali na lotnisko, zanim się odprawili na lot, zanim weszli na pokład, zanim załadowaliśmy ich bagaże i metalowe skrzynie ze sprzętem, zanim wystartowaliśmy, zanim dolecieliśmy, zanim sprawdziliśmy samolot po lądowaniu, zanim dojechaliśmy do hotelu, zanim położyliśmy się spać… Było już prawie rano dnia kolejnego.
Byłam naprawdę zmęczona fizycznie. Sama na pokładzie, mały, ciasny samolot, pełen catering na locie, oni głodni po meczu. Nieważne, że było późno w nocy, zasuwałam jak mrówka przez całe ponad trzy godziny. Najgorsze czekało mnie jednak po lądowaniu. Nie wiem, jak oni to robili, że niemal zawsze zostawiali na pokładzie taki „syf”?
Czy odkurzałaś kiedyś dywan, myłaś 30 stolików i wyniosłaś z pokładu 3 wory śmieci o godzinie 3:00 w nocy, w szpilkach? Ja tak, bardzo często. Tak było i tym razem.
Następnego dnia obudziłam się w południe, mało przytomna. Na szczęście dziś jesteśmy na „standby’u”. Oznacza to, że dyżurujemy w hotelu. Jeśli dział sprzedaży sprzeda jakiś czarter, polecimy. Jeśli nie, będziemy siedzieć w hotelu i czekać na kolejny „złoty telefon”.
Leżąc tak, wzięłam do ręki aparat. Gdy odsypiałam po późnym locie, wyciszałam go zawsze. I tak byłam zbyt nieprzytomna, by z kimkolwiek rozmawiać. A gdyby coś się działo, reszta załogi wie, w którym pokoju mnie szukać.
Spojrzałam na ekran telefonu. Trzy nieodebrane połączenia. I sms. „Zamówiłam Ci catering do samolotu. Wiesz już, że lecicie z żołnierzami? Oddzwoń, jak wstaniesz”.
Moja szefowa. I w tym właśnie momencie skończył się mój „standby”, a zaczął kolejny dzień latania. Siódmy z rzędu.
Nie, nie wiedziałam jeszcze, że lecimy z żołnierzami. Ani gdzie z nimi lecimy. Ani o której. Otworzyłam skrzynkę mailową w telefonie. No tak, powiadomienie o locie. Godzina meldowania, godzina odlotu, czas lotu, skład załogi, dodatkowe info. Byłam w załodze.
Godzina meldowania, jak i godzina odlotu były zawsze podawane w czasie lotniczym, czyli UTC. Zaczęłam go przeliczać na czas lokalny – byliśmy na Bałkanach. I wyszło mi, że za pół godziny powinniśmy wyjść z hotelu.
Wyskoczyłam z łóżka. Na korytarzu słyszałam już głos kapitana, który gadał przez telefon. Wkurzał się o coś. Otworzyłam drzwi, obok niego stał już oficer. Obydwoje w dresach. Ja w piżamce i rozczochranych włosach. Setki razy widzieliśmy się w tym i podobnym wydaniu, chyba dlatego nie robiła na nas wzajemnie wrażenia nasza wersja w mundurach.
Kapitan kłócił się z kimś – po kilku pierwszych zdaniach wywnioskowałam, że z naszym działem operacyjnym – mówił, do nich, że za późno otrzymujemy takie informacje. Zapytałam drugiego pilota, kiedy wyjeżdżamy z hotelu. Okazuje się, że dobrze przeliczyłam, że lada moment. No cóż, nie zdążę się umyć ani umalować.
O zjedzeniu czegokolwiek nie wspomnę. Nie pierwszy raz zresztą nasz dział sprzedaży sprzedaje coś w ostatnim momencie, stawiając nas w takiej sytuacji. Powinnam się niby przyzwyczaić, ale i tak za każdym razem klęłam na nich wszystkich pod nosem.
Tym razem wtórował mi kapitan. – A zęby zdążę chociaż umyć?! – wrzeszczał do słuchawki. Widząc mnie stojącą na bosaka w piżamce w drzwiach pokoju „dowrzeszczał” jeszcze przez telefon: – A stewardesa jest wciąż w negliżu! (jak na fakt, że jego znamy jego partnerkę życiową, to dość odważne z jego strony zdanie – pomyślałam). Po czym rozłączył się, informując mnie i oficera, że „biuro już zamówiło nam taksówkę”.
Na szczęście lot miał odbyć się z innego lotniska, w ogóle z innego kraju. Byliśmy na Bałkanach, żołnierze mieli wylatywać ze Szwajcarii. Mieliśmy po nich lecieć „na pusto” (tzw. ferry flight), zdążę więc na pierwszym odcinku doprowadzić się do porządku.
Powrzucałam wszystko ekspresowo do walizki i wybiegłam z pokoju w ciemnych dżinsach i czarnym sweterku. O tym, że jestem stewardesą, świadczyło jedynie moje „crew ID”, czyli identyfikator wiszący mi na szyi. W mundur przebiorę się na locie „na pusto”. Taksówka już czekała pod hotelem. Śniadanie kupimy w terminalu, kawę zrobimy sobie w samolocie.
I tak pryska mit stewardesy, robiącej sobie staranny makijaż, fryzurę, prasującej mundurek i pucującej buciki przed lotem, a następnie wychodzącej ze starannie zapakowaną walizeczką z hotelu do taksówki na lotnisko. Czasem owa stewardesa wygląda jak siedem nieszczęść, bo jej koledzy z biura sprzedali w ostatnim momencie lot.
„Money first” – im szybciej przyzwyczaisz się do tego będąc załogą lotniczą, zwłaszcza na czarterach prywatnych, tym lepiej dla ciebie. Mimo że twoje hasło brzmi zawsze „safety first”. Biuro myśli jednak innymi kategoriami.
W taksówce zaczęła się kolejna akcja. Do kapitana zadzwonili znów operacyjni (przed lotami sprzedanymi w ostatnim momencie wydzwaniali non stop, z każdą dodatkową informacją, o której się właśnie dowiedzieli lub sobie właśnie przypomnieli). Tym razem przypomnieli sobie jednak o czymś ważnym. Być może nawet zbyt ważnym, by lot doszedł do skutku.
Daniel (*imię kapitana zmienione) kipiał ze złości. – Na jakiej podstawie żołnierze mają mieć broń?! Nie zabiorę na pokład nikogo uzbrojonego, to trzeba zgłosić jako lot specjalny, uzyskać zgodę, czy Wy się urwaliście z choinki?!
Siedziałam na tylnym siedzeniu taksówki. Szczerze, miałam to wszystko gdzieś. Marzyłam tylko o tym, żeby się umyć i cokolwiek zjeść. Jeśli nie polecimy, tym lepiej dla mnie. Wrócimy do hotelu i wreszcie doprowadzę się do porządku.
Moje zamyślenie przerwał kapitan, wręczając mi telefon. – Chcą z Tobą rozmawiać – oznajmił mi.
Operacyjni zaczęli mi tłumaczyć, jaki catering będę mieć i kim będą pasażerowie. Żołnierze. Mogą mieć broń. Lecą na jakąś tam misję. Mieli lecieć innym czarterem, ale samolot tamtej linii się zepsuł i broker zadzwonił do nas. Lecimy do Kosowa. Wracamy „na pusto” wieczorem. Znowu…
W terminalu pierwsze, co zrobiliśmy, to rzuciliśmy się w stronę kawiarni. Najważniejsze były kanapki na wynos, reszta musi poczekać. Głodna załoga nigdzie nie poleci.
Gdy wreszcie odnaleźliśmy się z naszym agentem handlingowym, który odbierał nas z bramki po kontroli bezpieczeństwa i miał zawieźć do naszego samolotu stojącego od ostatniej nocy na płycie, zaczęła się druga część dyskusji.
Tym razem słyszałam tylko jak agent tłumaczył kapitanowi pod jakim kodem polecimy (lot w zastępstwie) i obaj dyskutowali na temat lotów specjalnych. Agent nic nie wiedział na temat naszych pasażerów ani tego, czy będą mieli broń. Interesowało go tylko „wypuszczenie” nas wreszcie z tego lotniska. Reszty dowiemy się na lotnisku przylotu.
Marzyłam o tym, żeby już wystartować. Żeby wreszcie w powietrzu przebrać się w mundur, umalować i uczesać. Zrobić coś do picia i do jedzenia. Popatrzyłam na swoje oblicze w lusterku i w sumie to dziwiłam się, że przepuszczono mnie do samolotu jako załogę. Wyglądałam raczej jak zmęczona życiem, niewyspana, rozczochrana i brudna po treningu zawodniczka. Stereotypowa stewardesa, a ja – to w tym momencie były dwie różne osoby.
Wylecieliśmy, zjedliśmy, wypiliśmy, dolecieliśmy. Ja startowałam i lądowałam w kokpicie. Na lotach „na pusto” zawsze tak robiłam. To była jedyna okazja, by przyjrzeć się, co chłopaki z kokpitu robią w tych dwóch kluczowych fragmentach każdego lotu. Odpukać – ale być może kiedyś ta wiedza w czymś mi pomoże.
Na lotnisku przylotu odebrałam catering. Kapitan w tym czasie kontynuował kłótnię telefoniczną z naszymi operacyjnymi w temacie uzbrojonych bądź nieuzbrojonych żołnierzy. W końcu stanęło na tym, że tak naprawdę nie mamy pełnych informacji i trzeba będzie ogarnąć temat na żywo, gdy pasażerowie wejdą na pokład.
Kolejny standard na czarterach – handlowcy sprzedali coś szybko, nawet nie wiedząc dokładnie, co i komu. Najważniejsze, że na koncie linii będzie kasa za lot. Resztę ogarnie załoga. „Money first”.
Pasażerowie wchodzą na pokład. Przyglądam się im. Na żołnierzy mi nie wyglądają. Ubrani zwyczajnie, w różnym wieku, mówią w różnych językach, raczej spokojni, uśmiechnięci. Niektórzy mają laptopy.
Kapitan woła mnie z kokpitu. Prosi, żebym koniecznie od razu zrobiła przez „PA”, czyli pokładowy mikrofon w słuchawce, zapowiedź do pasażerów. Chce wiedzieć, czy faktycznie są uzbrojeni. Jeśli tak, mają to teraz zgłosić, musimy wypełnić odpowiednie papiery.
Staję z przodu kabiny, drzwi są jeszcze otwarte. Biorę do ręki słuchawkę, proszę wszystkich o chwilę uwagi: – To bardzo ważne – mówię. – Kapitan musi wiedzieć, czy na pokładzie jest broń palna? Jeśli któryś z panów znajduje się w jej posiadaniu, proszę zgłosić się teraz.
Pasażerowie patrzą na mnie nieco dziwnie. Potem patrzą na siebie nawzajem. Ktoś nieśmiało zaczyna się śmiać, po chwili śmieje się już reszta. Stoję na środku i nie rozumiem, co takiego zabawnego właśnie powiedziałam.
Lituje się nade mną pan z drugiego rzędu. – Proszę pani – wstaje i podchodzi do mnie. – My jesteśmy tzw. żołnierzami pokoju. To metafora. Mamy w Szwajcarii taki program dla cywili. Każdy może się zgłosić, to rodzaj wolontariatu. Ja na przykład jestem lekarzem, kolega obok – nauczycielem. Latamy tam na paręnaście dni pomagać miejscowej ludności, dostajemy wtedy wolne w pracy. Taka pokojowa misja ONZ w Kosowie.
Stoję wciąż na środku i nie wiem, czy śmiać się razem z nimi, czy udawać, że przecież nic wcześniej nie powiedziałam o żadnej żołnierskiej broni. Odwracam się, idę do kokpitu, powtarzam wszystko kapitanowi. On i drugi pilot patrzą na mnie w milczeniu. Oni wzdychają, ja kiwam głową. Słowa są zbędne, czytamy w swoich myślach.
To już nie pierwsza taka sytuacja, w której stawiają nas nasi nic nie wiedzący do końca operacyjni, o handlowcach sprzedających loty w ciemno nie wspominając. „Money first”. Resztę ogarnie załoga na miejscu. Wyjdzie przy tym może na błaznów, ale to przecież nic takiego.
Z uśmiechem wracam do kabiny pasażerskiej, zamykam drzwi. „Nic się nie stało” – powtarzam sobie w myślach, uśmiechając się cały czas do pasażerów. Jestem blondynką, w takich chwilach to pomaga. Żyję tylko myślą, że to już nasz siódmy dzień latania – ostatni z rzędu przewidziany przepisami.
Jutro już więc do nas nie zadzwonią, nie mogą. Według procedur lotniczych musimy mieć teraz 36 godzin wolnego. To zatem – przed przerwą i zasłużonym odpoczynkiem – nasz ostatni lot. „Z żołnierzami”.
*piszę książkę, a powyższy wpis jest jej fragmentem. Z tego też powodu zabrania się kopiowania wpisu bez zgody autorki bloga. Dziękuję.