…czyli o tym, co wspólnego mają: lotnictwo i profilaktyka raka piersi.
„Życie jest za krótkie, żeby się nad sobą użalać. Zajmij się życiem albo zajmij się umieraniem.” – Regina Brett
Październik, kilka lat temu
Kolejny czarter prywatny – bo takie typy rejsów wykonuje moja ówczesna linia lotnicza. Różnica między linią „regularną”, a prywatną czarterową polega na tym, że w tej drugiej nie da się kupić biletu na lot. Żeby polecieć, trzeba wykupić cały samolot. A to kosztuje niemało.
Na takie latanie mogą sobie zatem pozwolić tylko najbogatsi. Albo tacy, którym za rejs płaci ich firma. Albo zostali zaproszeni na pokład przez VIPa będącego właścicielem samolotu.
Tym razem ubieram się jednak nieco inaczej niż zwykle. Mój przewoźnik dołączył do globalnej akcji linii lotniczych o nazwie „FlyPink”. O co chodzi? O zdrowie kobiet. A może i życie.
(Dr Mateusz Górski – chirurg, specjalista diagnostyki i leczenia chorób piersi, Breast Unit NSSU Kraków:
“Od 1985 roku październik jest kojarzony z „różową wstążką”, czyli miesiącem świadomości raka piersi. Zaczęło się od kampanii promującej mammograficzną profilaktykę i badania pracowników jednej z firm farmaceutycznych. Później akcja zyskała symbol różowej wstążki dzięki kolejnej kampanii – tym razem z branży kosmetycznej – i rozkwitła w postaci tysięcy mniejszych i większych akcji jak “Onkoodpowiedzialni” jednego z krakowskich szpitali czy też linii lotniczych Delta, która pomalowała jednego ze swoich Boeingów767-432ER (N845MH) na różowo.
Wszystkie te akcje mają na celu zmniejszenie liczby i śmiertelności zabójcy kobiet numer jeden. Bo rak sutka to pół miliona zgonów kobiet rocznie, na blisko dwa miliony rozpoznań. A to oznacza, że na 24 kobiety – trzy w swoim życiu usłyszą diagnozę raka, a jedna umrze.
Wczesne rozpoznanie znacznie zwiększa szanse na krótsze, mniej uciążliwe i skuteczniejsze leczenie. Jest więc o co walczyć!”)
Linie lotnicze postanowiły dołączyć do uświadamiania pasażerów – nie tylko płci żeńskiej, bo także mężczyźni mogą zmotywować swoje partnerki do badań – poprzez zmianę kolorystyki mundurów lub ich części – na różowe. Już sama zmiana powodowała – zwłaszcza u pasażerów przyzwyczajonych dotąd do stałych kolorów umundurowania załóg danych linii – przykucie uwagi, dlaczego tym razem personel pokładowy wygląda nieco inaczej.
Sama akcja „FlyPink”, której oficjalnym celem jest wspieranie przez załogi lotnicze z całego świata świadomości raka piersi, jego wczesnego wykrywania, leczenia i badań w tym zakresie to inicjatywa założona w roku 2015 przez pilotów australijskich linii lotniczych QantasLink – regionalnego przewoźnika z siedzibą w Sydney, należącego do narodowych linii lotniczych Australii – Qantas.
A konkretnie – przez kobietę-pilota, Susan McHaffie, obecnie kapitana, która dołączyła do linii dwa lata wcześniej. Zaproponowała ona swojemu przełożonemu, szefowi pilotów, by w październiku – miesiącu różowej wstążki – linie Qantas w jakiś sposób symbolicznie pokazały swoje wsparcie dla walki z rakiem piersi.
Zasugerowała, by piloci nosili w tym miesiącu różowe – zamiast standardowo złotych – pagony. Załogi miały przypięte do munduru różowe „skrzydełka” lotnicze i różowe wstążki, a stewardesy nosiły różowe apaszki.
Zainteresowanie inicjatywą ze strony załóg lotniczych innych linii przeszło oczekiwania pani kapitan McHaffie – dostawała maile, wiadomości, smsy od załóg z całego świata. Qantas zaczął natomiast wysyłać paczki z różowymi pagonami do tych przewoźników w innych krajach, którzy chcieli dołączyć do „FlyPink”.
Wtedy właśnie pani pilot stwierdziła, że skoro namawia pasażerów linii do badań, ona także powinna to zrobić w tym samym momencie. Poszła na badanie piersi i odkryła, że ma raka… Przeszła operację i radioterapię. Jak potem mówiła: akcja, którą rozpoczęła, by uświadamiać innych, uratowała życie jej samej.
(Dr Mateusz Górski:
“Takie historie jak Pani Kapitan, osób, które zachęcone przez akcje promujące robią badanie „które ratuje ich życie” to nadal za mało. Naszym celem jest, by badania profilaktyczne, czyli bez jakichkolwiek objawów choroby, weszły w nawyk każdej kobiety. Bo nadal najczęściej rozpoznawany rak – to rak objawowy, którego statystycznie gorzej i dłużej się leczy.)
Inicjatywa „FlyPink” odniosła globalny sukces. Jest powtarzana rokrocznie przez wiele linii lotniczych z całego świata. W tym roku – 2021 – jest kontynuowana już po raz 7.
Na stronie internetowej akcji: https://flypink.net – w zakładce „wspierają nas” możemy odnaleźć loga i odnośniki nie tylko do stron linii lotniczych uczestniczących w inicjatywie, ale także do wielu znanych marek, które w ten sposób, uczestnicząc we „FlyPink”, przyczyniają się do promocji akcji i zachęcają kobiety do regularnych badań.
W Polsce firma kosmetyczna Organique zaprojektowała i wyprodukowała BIUSTOmydło, by wspierać kobiety w dbaniu o zdrowie. BIUSTOmydło wymydli się po 30 dniach, co przypomni Ci o samobadaniu piersi. Środki pozyskane ze sprzedaży BIUSTOmydła zasilają konto fundacji “Wsparcie na Starcie”:
Luty, kilka lat później.
Przez pandemię wciąż (chwilowo?) nie latam, zawodowo zajmuję się w międzyczasie czymś nieco innym. Linie lotnicze, jak i cały sektor turystyki przechodzą od roku trudny czas, wielu przewoźników dotknęły masowe zwolnienia, uziemienia samolotów, zawieszenia siatki połączeń. Jak przewiduje IATA, powrót do czasów świetności lotnictwa sprzed pandemii potrwa kilka lat.
W tym okresie prowadzę bloga lotniczego, konta w social media, a także rozpoczęłam „live’y w kwarantannie” – regularne spotkania na Youtube fanów lotnictwa – dla wszystkich pracujących zdalnie, a nudzących się brakiem typowych aktywności przez narodową akcję „zostań w domu”.
Wrzucając parę starych, bo jeszcze sprzed pandemii, zdjęć na Instagram, znajduję fotkę w różowej apaszce. Jest dla mnie wyjątkowa, bo z października parę lat wcześniej, gdy mój prywatny przewoźnik czarterowy dołączył do globalnej akcji „FlyPink”. My również, podobnie jak załogi innych linii, lataliśmy wówczas z różowymi dodatkami do standardowych części mundurów. Nam, stewardesom, zamieniono przepisowe apaszki na te specjalne – w kolorze różowym.
Gdy pasażerowie przyglądali się lub zadawali pytania, odpowiadaliśmy, że mamy właśnie miesiąc świadomości raka piersi. I zachęcaliśmy do badań. W ramach akcji można było także dokonać wpłaty na jedną z fundacji zajmujących się leczeniem chorych na raka piersi kobiet. W pierwszym roku funkcjonowania tej akcji, linie lotnicze zebrały wspólnie ponad pół miliona dolarów od darczyńców.
(Dr Mateusz Górski:
“W Polsce jest wiele fundacji, które skupiają się na profilaktyce i uświadamianiu, ale również pomocy chorym zdiagnozowanym – w różnych aspektach ich nowego życia – życia z rakiem i życia po leczeniu raka.“
Jedna z naszych pracownic biura zrobiła nam wtedy zdjęcia w różowych apaszkach. I to właśnie zdjęcie znalazłam w lutym, rozważając, czy wrzucić je na Instagram.
„Mamy jednak luty” – myślę sobie – „zachowam je więc do października, zachęcając czytelników bloga do akcji „FlyPink” – gdyż byłam już wówczas pewna, iż przewoźnicy lotniczy – jak co roku – i tym razem do niej dołączą.
Na tamten moment wybrałam zatem inne zdjęcie na bloga. Jednocześnie przypomniałam sobie jednak, że przez pandemię nie byłam rok wcześniej na USG piersi, które standardowo, bo co roku, wykonuję na wiosnę.
Wkrótce jednak o tym zapominam. Aż do pewnej marcowej niedzieli.
Mam akurat krótki urlop w ciągu tygodnia, a tym samym nareszcie czas na zrobienie rzeczy, na które standardowo owego czasu nie mam. A może to tylko wymówka?
(Dr Mateusz Górski:
“Pandemia wiele zmieniła w każdym aspekcie naszego życia, od strony pacjentów i nas – lekarzy. Jednak zasady profilaktyki to jak przegląd serwisowy samolotu – robi się je cyklicznie, a jak ich nie ma – mamy UZIEMIENIE.
Zalecamy zatem samobadanie piersi raz w miesiącu w stałym dniu cyklu, USG piersi raz do roku i mammografię od 50. roku życia.
USG jest badaniem nieszkodliwym, jednak w dużym stopniu uzależnionym od jakości sprzętu i doświadczenia wykonującego badanie. Lepiej sprawdza się w gruczołowych i gruczołowo-tłuszczowych piersiach, charakterystycznych dla młodego wieku.
Mammografia jest zupełnie inną metodą, której istotą jest prześwietlanie piersi małą dawką promieniowania jonizującego. Ma ona większą skuteczność w piersiach gruczołowo-tłuszczowych i tłuszczowych, charakterystycznych dla kobiet od 4.-5. dekady życia. Dzięki prostocie, niskiemu kosztowi, powtarzalności i skuteczności u kobiet dojrzałych, jest jedyną udokumentowaną metodą badań w programach profilaktycznych na świecie.
Najlepsze badanie profilaktyczne powinno być więc dobrane indywidualnie ze względu na „gęstość”, czyli typ budowy piersi – USG, mammografia, a niekiedy rezonans magnetyczny.”)
Zapisuję się do ginekologa. Historia tego zapisu to osobny temat. A może raczej – znak od losu / Boga / karmy? (*wybierz wersję, w którą Ty wierzysz)
Była niedziela, wybrałam się z nudów na spacer. Szłam akurat ulicą, która była remontowana i coś mi kazało pomyśleć, że wśród wszystkich sklepów, odciętych teraz od klientów przez ów remont, jest księgarnia. Przedarłam się przez „wykopki” i podeszłam do wystawy.
Spośród wszystkich książek na tej wystawie coś kazało mi skierować swój wzrok akurat na 2. półkę, a konkretnie na książkę Jana Kaczkowskiego „Życie na pełnej petardzie”. „To ten ksiądz, co zmarł na raka” – przypomniałam sobie. I zrobiłam zdjęcie owej wystawy, by w domu nie zapomnieć sprawdzić, czy w abonamencie ebooków, który mam, jest ta książka. Słyszałam o niej wiele dobrych rzeczy, ale nigdy jej dotąd nie przeczytałam.
Gdy wróciłam do domu, znalazłam tę książkę wśród dostępnych ebooków i zaczęłam ją czytać. Po paru pierwszych rozdziałach stwierdziłam – nagle, jakby coś mnie oświeciło – że dawno nie byłam u ginekologa. Dawno, czyli od roku 2019, bo z przerwą na pandemię. Trzeba więc pójść i zrobić – jak co roku – „pełny przegląd”, czyli: badanie, cytologię oraz USG, w tym piersi.
Siadam do laptopa i otwieram stronę gabinetu ginekologa z rejestracją online. Zazwyczaj są do niego długie terminy, czeka się ok. miesiąc–dwa. Tym razem jednak – niespodzianka. Ktoś ewidentnie w ostatniej chwili zrezygnował ze swojej wizyty i zwolnił się termin na kolejny dzień – poniedziałek, którego nikt inny nie zdążył jeszcze zająć. Jest niedziela, pewnie nikt więc nie myśli o zajmowaniu się rejestracją do lekarza.
Skorzystam zatem ja. Kolejne wolne terminy są na za 2 miesiące, ewidentnie miałam więc szczęście. A może to nie szczęście, ale cud? Tak stwierdzam jakiś czas później, wspominając okoliczności zapisu na to badanie.
W poniedziałek mam wolne w pracy, zamierzam więc pójść do gabinetu i sprawdzić, czy od roku coś się u mnie zmieniło, czy jednak nadal, jak ostatnio, wszystko jest OK.
NIESTETY NIE JEST OK.
Ale po kolei.
W gabinecie spędzam prawie godzinę. Zaczynamy standardowo od gadki-szmatki.
„Pani Justynko, jak pani zniosła pandemię?” – to pytanie lekarza dudni mi w głowie, gdy godzinę później opuszczam gabinet. I jestem cholernie zła. Na siebie i na cały system.
Bo przez trąbienie przez wszystkich o pandemii i niemal tylko o pandemii, w 2020 roku po raz pierwszy od dawna nie poszłam na badania ginekologiczne.
Najpierw było „zostań w domu”, potem teleporady, potem lockdown, a potem kolejna i znów kolejna fala… W całym tym zamęcie straciłam poczucie tego, co naprawdę dla mnie ważne. Inna sprawa, że organizacja całego systemu powodowała, że nie było to takie łatwe jak w czasach „przed Covidem”.
(Dr Mateusz Górski:
“Wiele kobiet odłożyło „na później” badania profilaktyczne w pandemii, co skutkuje większą ilością bardziej zaawansowanych raków. Dostępność leczenia również była ograniczona. Breast Unit Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie jako jeden z niewielu oddziałów, w trudzie całego zespołu, nie zaprzestał leczenia onkologicznego, choć do tej pory zmieniony jest system i nie jesteśmy w stanie dać z siebie 100% pacjentkom.
Jest wiele powodów, dla których pacjenci nie wykonują badań profilaktycznych: „Mnie to nie dotyczy” jest najczęstszym, a zaraz po nim „A co jak coś znajdą?” i „Na razie nie mam do tego głowy – w przyszłym miesiącu.”)
Teraz w gabinecie zaczęliśmy od pobrania cytologii – na wynik trzeba poczekać, ale wydaje się, że jest OK. Potem przeszliśmy do badań ginekologicznych i ginekologicznego USG – wszystko OK. I na koniec zostało nam już tylko USG piersi.
Zaczęliśmy od piersi lewej. Jest OK.
Gdy przeszliśmy do piersi prawej, a ja myślami byłam już w pobliskim Lidlu i wybierałam warzywa na obiad, usłyszałam zdanie, którego w sumie nie słyszałam nigdy wcześniej:
„Coś tu jest…”.
Gdy słyszysz coś takiego i wyrywa cię to z zamyślenia, na początku zastanawiasz się, czy dobrze usłyszałaś.
Proszę więc o powtórzenie.
Tym razem zdanie jest rozbudowane. Do „coś tu jest”, lekarz dodaje jeszcze „…i wygląda to, niestety, bardzo niefajnie”.
Wtedy myślisz sobie, że to przecież jakaś pomyłka. Lekarza albo aparatu.
Co ma tam niby być niefajnego, skoro jesteś zdrowa, nie masz żadnych schorzeń przewlekłych, generalnie rzadko chorujesz, zwykłego kataru nie miałaś przez ostatnie trzy lata, w lotnictwie pracowałaś wcześniej przez wiele lat: i w zimie, i latem, w ekstremalnych warunkach pogodowych i klimatycznych, regularnie stawiasz się na komisję lotniczo-lekarską, gdzie armia specjalistów robi ci przegląd od stóp do głów i zawsze wystawia na koniec maksymalną zdolność do pracy w chmurach, twoja mama jest zdrowa, nie jesteś obciążona genetycznie… Itp. itd.
(Dr Mateusz Górski:
“4 – 8% raków jest związanych z mutacją germinalną, czyli obecną we wszystkich komórkach ciała i przekazywaną międzypokoleniowo. Jest związana z młodym wiekiem zachorowania i gorszym przebiegiem i rokowaniem. Najczęstsza mutacja dotyczy genu BRCA.
Nie bada się rutynowo genotypu chorych na raka, za wyjątkiem tych, u których występuje konkretny typ, młody wiek i/lub występowanie rodzinne.
W przypadku wykrycia mutacji planuje się szereg działań zmniejszających ryzyko raka, obejmujących głownie chirurgię i w mniejszym stopniu farmakoterapię.“)
Wydawało ci się więc, że jesteś niezniszczalna i że ciebie takie problemy nie dotyczą. Inne kobiety – tak, owszem, one mają różne choroby, jak czasem widzisz i słyszysz. Nawet celebrytki – piszą o tym w plotkarskich mediach, czytałaś te teksty i nawet im współczułaś. Ale to „one”. ONE tak widocznie, z jakiegoś powodu, mają.
Co innego TY. Ty dbasz o siebie, zdrowo jesz, uprawiasz sport i dlatego Ciebie to dotąd nie spotkało. I przecież nie spotka, bo niby dlaczego akurat Ciebie? No raczej! Co może więc u Ciebie „wyglądać bardzo niefajnie”?
Poza tym badałaś się regularnie. Ostatnio nawet dwa lata temu. A „gdyby nie Covid”, byłabyś tu pewnie rok wcześniej. Co za ten czas mogło się więc u ciebie zrodzić?
(Dr Mateusz Górski:
“Każdy rak jest inny. Różne typy mają inną charakterystykę, wygląd w badaniach obrazowych i „zachowanie” – sposób i tempo rozwoju. Oprócz tego na wykrycie ma wpływ wiele czynników: lokalizacja (powierzchowne zmiany są łatwiej badalne), struktura piersi (im bardziej gruczołowa tym trudniej badalne są zmiany) i wielkość piersi.
Z ogólnych czynników natomiast m.in. BMI pacjenta i…. to, kto bada. Doświadczony specjalista diagnostyki piersi dobierze odpowiednią metodę lub kombinacje do profilaktyki czy rozpoznania i fachowo przeprowadzi badanie.
Samolotów nie naprawiają przecież mechanicy samochodowi.”)
Zanim przetrawiłam w głowie wszystkie owe myśli, pan doktor nie próżnuje i drukuje mi już jakieś kolorowe karteczki. Widzę kolory: czerwony, żółty, niebieski, zielony… Najwięcej chyba niebiesko-zielonego. Okazuje się, że to elastografia, którą zrobił mi od razu wraz z USG piersi.
Elastografia potwierdza niby, że „wygląda to bardzo niefajnie”, bo za dużo jest właśnie koloru niebieskiego. W dodatku słyszę od lekarza: „A ja, wie pani, mam świetny aparat, który dokładnie obrazuje” – które to zdanie akurat teraz, w mojej sytuacji, wkurza mnie do granic możliwości.
(Dr Mateusz Górski:
“W rozpoznaniu raka piersi stosuje się kombinacje metod – najczęściej USG i mammografię. Przy podejrzanych zmianach różne badania się uzupełniają. Mammografia np. lepiej pokazuje raka przedinwazyjnego (DCIS), a w USG możemy ocenić węzły chłonne. Niekiedy konieczne jest wykonanie dodatkowych badań: rezonansu magnetycznego lub np. mammografii z kontrastem. O tym decyduje i proponuje lekarz prowadzący.“)
Z dalszej części wizyty nie pamiętam kolejności, ale:
- był telefon mojego lekarza do innego lekarza, który „robi tych badań więcej i lepiej to oceni”,
- potem wysyłanie mu zdjęcia mojego USG i elastografii Whatsappem,
- potem czekanie na odpowiedź tego drugiego, który w końcu odpisuje, bym przyjechała do niego dwa dni później („to najszybciej, jak dam radę”).
Pamiętam jeszcze jakieś oznaczenia, które sobie przekazywali przez telefon („Mam wpisać BIRADS 4b czy 4c?” – pyta lekarz z mojego gabinetu lekarza od Whatsappa).
(Dr Mateusz Górski:
“Klasyfikacja BIRADS została stworzona, by ujednolicić i ułatwić komunikację między specjalistami. W skrócie: BIRADS 1 i 2 to piersi zdrowe, 3 – do obserwacji, 4a – do biopsji, ale raczej zmiany łagodne, 4b – zmiana o pośrednim ryzyku złośliwości (10-50%), 4c – do biopsji, ale raczej zmiany podejrzane, 5 – do biopsji, zmiany bardzo podejrzane, 6 – potwierdzony w biopsji rak.
Każde badanie obrazowe powinno określać typ budowy piersi, znaleziska i ich lokalizację oraz charakter i na końcu ocenę BIRADS i zalecenia.“)
Ja tymczasem siedzę sobie, patrzę i słucham. I zastanawiam się, co właściwie wokół mnie się dzieje.
Jeszcze 10 minut temu w moim życiu było wszystko w porządku, a ja miałam właśnie teraz być w Lidlu i wybierać warzywa na obiad. I dalej nie wierzę, że oto w moim życiu dzieją się – najwyraźniej – jakieś rzeczy poważne.
Dziś jestem na urlopie, jutro wracam do pracy. Za chwilę zresztą mam dzwonić do szefa i umówić się, co jutro robię, bo on bierze wolne. W środę mam ważne szkolenie, a nie jakieś wyjazdy na konsultację do drugiego lekarza.
Czego oni właściwie ode mnie chcą?
Ponieważ moja głowa nie przyjmuje do wiadomości, że to wszystko dzieje się naprawdę, nie biorę na poważnie tego, co słyszę dalej. Że w sumie w środę można by już biopsję zrobić, bo potem będą dwa tygodnie czekania na wynik histopatologii, a za dwa tygodnie są przecież Święta Wielkanocne, więc lepiej zdążyć przed.
Wychodzę z gabinetu z kartką, na której mam zapisany numer telefonu do lekarza od biopsji. Tego od Whatsappa. Mam do niego zadzwonić, najlepiej od razu. „A potem niech pani do mnie przedzwoni i powie, co tam wyszło?” – mówi lekarz z gabinetu.
Nie odpowiadam, wychodzę. Zła jestem na niego jak diabli. Wymyślił mi guza i wymyśla sobie dalej, że to może być jednak groźne. Tak przynajmniej ja wówczas myślę.
Na korytarzu jakieś dwie młode, czekające na wizytę dziewczyny, pytają mnie „czemu tam w środku tak długo się siedzi”. Nie patyczkuję się w dyplomację i wyrzucam z siebie wszystko: że pan doktor wymyślił mi guza piersi, który niby „wygląda bardzo niefajnie”.
Dziewczyny słuchają przestraszone. W końcu jedna mówi do mnie: „To chyba więc dobrze, że pani tu dziś przyszła…?”.
Wychodzę z budynku jeszcze bardziej zła. Teraz już i na dziewczynę z korytarza, i na ginekologa. NIE MAM PRZECIEŻ ŻADNEGO GUZA!
(Dr Mateusz Górski:
“Faktycznie wiele z emocji zależy od pacjentki i jej mechanizmów radzenia sobie z „trudną sytuacją”. Od gniewu, przez żal i smutek, aż do wyparcia. Bardzo istotny jest sposób rozmowy specjalisty, tego, jak przekazuje informacje. Z założenia lekarz nie może kłamać choremu, jednak sposobów powiedzenia prawdy jest wiele i na każdą pacjentkę powinien być idealnie wyważony, tak, by nie doprowadzić do zawału serca, ale i zbagatelizowania informacji przez chorą.“)
W tej złości, z rozpędu, dzwonię od razu do drugiego lekarza, tego od Whatsappa („klasyfikacja 4b czy 4c?”). Ten jest – o dziwo – o wiele spokojniejszy od tego pierwszego. I nawet w dobrym humorze.
Mówi mi, żebym nie słuchała na razie diagnoz, bo po takim wstępnym badaniu nic jeszcze nie wiemy. Najlepiej, bym przyjechała do niego, bo patrząc na ekran telefonu nie może powiedzieć nic pewnego. No i mam się teraz nie martwić, bo na tym etapie rozpoznania to jeszcze żaden groźny guz, „kto pani tak od razu nagadał?!”. I dodaje: „A nawet gdyby – zajmiemy się panią, nie jest pani sama”. Tym zdaniem nieco mnie uspokaja i ostudza moje emocje.
Zadowolona, że nareszcie ktoś najwyraźniej dopuszcza także myśl, że to może być pomyłka (bo tak cały czas myślę), dzwonię do szefa.
Jestem już na parkingu przed pobliskim Lidlem i zaraz mam kupować wreszcie swoje warzywa na obiad. Szef jednak – zły, że dzwonię dopiero teraz, bo umawialiśmy się na godzinę wcześniej (ale przeciągnęła się moja wizyta) – zaczyna rozmowę ze mną od: „Tylko szybko mów, bo dzwonisz zawsze tak późno, gdy ja już wychodzę i się spieszę!”.
I wtedy właśnie, słysząc jego ton, coś we mnie pęka. Za dużo we mnie skumulowanych emocji naraz: strach, bezsilność, niewiedza, pośpiech, a teraz jeszcze szef, który myśli, że olałam go wcześniej z urlopowych nudów. Podczas gdy ja wyszłam właśnie z miejsca, gdzie usłyszałam coś najgorszego chyba w moim dotychczasowym życiu.
Szef ma więc pecha – pada na niego. Moje skumulowane emocje nabierają rozpędu i zamiast mówić do niego normalnie – wybucham mu płaczem do słuchawki. Nie przeszkadzają mi w tym nawet dziwne spojrzenia ludzi na pełnym o tej porze parkingu Lidla. Jest mi już wszystko jedno.
Tym samym zarazem mój szef staje się – zupełnie niezamierzenie – pierwszą osobą, która dowiaduje się o moim podejrzeniu diagnozy.
Szef staje na wysokości zadania, mimo pełnego przecież zaskoczenia tym, co opowiadam.
Najpierw mówi mi, że skierowanie na biopsję to przecież jeszcze nic takiego, to taka standardowa diagnostyka. Potem daje mi cały tydzień wolnego. Mam już się nie logować do komputera, on wszystko ogarnie i porozdziela zadania wśród reszty zespołu. Ja mam odpoczywać i zająć się badaniami.
Jakby tego było mało, uświadamiam sobie jednak, że wygadałam się właśnie szefowi o chorobie, a wkrótce czeka mnie przecież zmiana typu umowy w pracy – dokładnie tydzień po pierwszej biopsji. Gdy więc lekarz zadzwoni do mnie z wynikiem, będę już na nowej umowie.
A przynajmniej w teorii powinnam na niej być – bo teraz, po tym, co wydarzyło się w rozmowie telefonicznej między mną, a szefem, nie jestem już niczego pewna. Być może był tylko dla mnie chwilowo miły, bo jest w szoku, a wkrótce przemyśli to i nie przedłuży mi kontraktu.
Nie dość więc, że mam guza do pilnej biopsji, to jeszcze wkrótce mogę zostać bez pracy… Stoję na parkingu Lidla i wciąż nie wierzę w to, że los w jednej chwili może sobie ze mnie tak zadrwić.
(Dr Mateusz Górski:
“Biopsja GRUBOIGŁOWA powinna być kolejnym krokiem każdego rozpoznania BIRADS 4 i 5.
Przy zmianach „raczej łagodnych” BIRADS 4a, możemy zaplanować nieśpiesznie nawet do 3 miesięcy – biopsję gruboigłową wspomaganą próżnią, czyli mammotomiczną – to rodzaj biopsji, która usuwa po kawałku całą widoczną (w USG, mammografii lub rezonansie) zmianę.
Przy bardziej podejrzanych zmianach – od BIRADS 4b, 4c i 5 – wskazana jest biopsja gruboigłowa – tu pobierane są fragmenty guza do badań.
W przypadku rozpoznania raka, do dalszego leczenia konieczne są oznaczenia typu nowotworu i receptorów – możliwe jedynie z BIOPSJI GRUBOIGŁOWEJ.“)
Potem wszystko poszło ekspresowo.
Jeszcze jedno USG, potem biopsja, potem wynik, potem kolejna biopsja, kolejny wynik, termin operacji, który okazuje się możliwy bardzo szybko, bo niespodziewanie zwolniło się miejsce po innej osobie, której operację przesunięto (co ja sama – pamiętając okoliczności zapisu do pierwszego ginekologa – uważam za kontynuację owego „cudu”).
Mam „szczęście” w tym całym nieszczęściu.
Wynik biopsji wskazuje na początek choroby, 1. stadium. Typ nowotworu – ponoć dość „łatwy” do leczenia, na tle innych typów nowotworów piersi. Tak przynajmniej twierdzą lekarze z mojego „Breast Unit”.
(Dr Mateusz Górski:
“Planowanie leczenia to jak planowanie lotu. Gdzie lecimy? Jaki jest plan lotu? Które korytarze? Ile paliwa? Jaka załoga?
Raka powinno się leczyć jak najszybciej, ale z głową. Jaki rak? Jakie receptory? Jakie badania obrazowe? Stopień zaawansowania? Jakie badania rozsiewowe (typowo: prześwietlenie klatki piersiowej i USG jamy brzusznej) oraz badania krwi!
Plan leczenia jak plan lotu – daje największe możliwe szanse na powodzenie i oklaski.
Plan leczenia obejmuje możliwość zastosowania chirurgii, chemioterapii, hormonoterapii, immunoterapii i radioterapii oraz ich kolejność. Wszystko indywidualnie.“
W międzyczasie sporo badań do wykonania, w tym – jako że mamy wciąż pandemię – przedoperacyjny test na Covid. Tego obawiałam się najbardziej.
Gdyby był pozytywny, nie mogłabym być operowana w tym terminie. A ja miałam już za sobą tyle stresu, tyle badań, tyle wizyt w różnych gabinetach i szpitalach, tyle przesunięć w pracy i nagłych próśb o dni wolne, a w dodatku jeszcze – na dzień przed operacją, gdy wciąż czekałam na wynik testu na Covid – miałam już wszczepiony podskórnie izotop.
(Dr Mateusz Górski:
“Chirurgiczne leczenie raka piersi zawsze obejmuje procedurę na piersiach i na węzłach chłonnych pachy. W zależności od zaawansowania i typu nowotworu można zaproponować leczenie oszczędzające pierś (usunięcie samego guza z marginesem tkanek zdrowych) lub amputację (czasem z możliwością jednoczasowej rekonstrukcji implantem). W przypadku gdy badania przedoperacyjne nie wskazują na przerzuty raka do węzłów chłonnych, można usunąć węzeł wartowniczy, czyli pierwszy na drodze spływu chłonki z piersi. Wyznakowanie tego węzła może być właśnie wstrzykniętym izotopem radioaktywnym.“)
„Jeśli będę musiała przejść przez to wszystko raz jeszcze, ze względu na “głupi” test na Covid, to na serio zwariuję, nie wytrzymam już tego psychicznie i będzie mnie pan kierował do psychiatry” – mówię do internisty, który wystawia mi w ostatnim momencie kartę DILO.
(Dr Mateusz Górski:
“DILO: Karta Diagnostyki I Leczenia Onkologicznego zapewnia określone ramy czasowe dla etapów rozpoznawania i wdrożenia leczenia chorym z podejrzeniem raka.“)
„Oj tam, po prostu rozpakuje pani walizkę do szpitala i poczeka na „stendbaju” – tyle razy już się pewnie pani pakowała w tych liniach lotniczych i tyle razy zmieniali pani grafiki lotów w ostatnim momencie, że co to dla pani, taki kolejny stand-by, co nie?” – internista o wisielczo-ironicznym poczuciu humoru niespodziewanie rozśmiesza mnie na tyle skutecznie, że przypominam sobie o rzeczach, których w podobnych „sytuacjach awaryjnych” nauczyło mnie lotnictwo.
Na wiele rzeczy nie mamy wpływu, one po prostu się dzieją – a jedyne, co możemy zrobić w takiej sytuacji to – jak mówią lotnicze procedury awaryjne – dać sobie na początku czas na uspokojenie emocji i zastanowić się, co możemy zrobić. A potem zrobić to, co możemy.
Reszta jest niezależna od nas i po prostu się wydarzy. Emocjonowanie się nic tu nie da – spowoduje tylko, że stracimy przytomność umysłu i możliwość znalezienia rozwiązania.
Tak uczyli nas zawsze instruktorzy w lotnictwie, mówiąc o sytuacjach awaryjnych. I ja właśnie teraz miałam przed sobą taką „sytuację awaryjną”. Tyle że nie lotniczą, a życiową. Zasady jednak pozostają takie same:
robić swoje do końca.
Na tyle ile możemy, na tyle ile zezwalają przepisy i okoliczności.
Jedna z moich instruktorek lotniczych każdorazowo, gdy omawialiśmy sytuacje naprawdę groźne, gdzie jednak trochę się baliśmy, mówiła: „Musisz być odważny/-a i pokazać pasażerom, że się nie boisz, bo oni na ciebie właśnie będą w takich chwilach patrzeć i czerpać swoją odwagę z twojej. A jeśli jednak trochę się boisz, co normalne, to po prostu udawaj, że się nie boisz – a gwarantuję ci, że nikt na pokładzie nie zauważy różnicy”.
Myślałam o tych wszystkich mądrościach lotniczych w mojej życiowej „sytuacji awaryjnej”. Gdy test na Covid okazał się jednak ujemny i nie musiałam rozpakowywać gotowej już walizki do szpitala, wstąpiły we mnie niespodziewanie nowe siły. Towarzyszyły mi i w dniu operacji i potem – przez kolejnych parę miesięcy – podczas wizyt kontrolnych i rehabilitacji.
(Dr Mateusz Górski:
“Operacja to etap leczenia. Zwykle po krótkim czasie gojenia i oczekiwania na wynik pooperacyjnego badania histopatologicznego następują w zależności od wskazań kolejne etapy: chemioterapia , hormonoterapia, radioterapia. Rehabilitacja pooperacyjna może trwać kilka miesięcy i niestety nie jest wystarczająco refundowana przez NFZ.
Breast Unit to ponad 70 osób zaangażowanych pośrednio lub bezpośrednio w proces diagnostyczno – leczniczy, w tym 2 psychologów klinicznych. Za mało, by prowadzić poważną psychoterapię, ale wystarczająco, by pokazać chorym kierunek i dać narzędzia do samopomocy.“)
Miałam to szczęście, że moja przyjaciółka codziennie ze mną rozmawiała. Niesamowite było to, że w dniu, w którym ja wyszłam z pierwszej biopsji, ona dowiedziała się, że ma guza jajnika… Przez cały okres moich badań i operacji oraz jej pobytu w szpitalu, wspierałyśmy się nawzajem. To bardzo ważne, by w takich chwilach mieć osoby, które wierzą w ciebie – często bardziej, niż ty sama.
Jestem wdzięczna wszystkim ludziom, których wówczas poznałam – lub poznałam od nowej dla mnie strony. Osobom, które pomogły mi w umawianiu i konsultacji badań, wspierały słowem, mówiły, że mogę dzwonić do nich o każdej porze dnia i nocy.
Z wyjątkowych spotkań zapamiętałam panią z recepcji jednego z gabinetów USG, która – mimo braku wolnych miejsc – cudem wcisnęła mnie w ciągu jednego dnia na wizytę po tym, gdy usłyszała, jakie są w moim przypadku podejrzenia.
Gdy przyszłam, wyszła zza swojej lady i rozmawiała ze mną, pocieszając, bym się nie martwiła. A potem prosiła, bym zostawiła jej koleżance z recepcji wiadomość po kolejnej wizycie, bo ona będzie nieobecna, a chciałaby wiedzieć, czy wszystko u mnie OK.
Obca zupełnie osoba… Okazało się, że 5 lat wcześniej przeszła przez to samo. Zatem doskonale rozumiała, z czym ja się teraz mierzę.
W dniu operacji trzymało za mnie kciuki kilkaset osób obserwujących moje konto na Twitterze. Wzruszyłam się jak cholera, gdy czytałam te wpisy, leżąc rano pod kroplówką. Powiedziałam sobie wtedy, że skoro tyle osób – w sporej większości nieznanych mi przecież osobiście – dobrze mi życzy, to musi się udać.
„A potem wyjdziemy z tego obie silniejsze” – napisała mi moja przyjaciółka. Jej guz okazał się – na szczęście – łagodny. Gdy zaczęłam jej mękolić, że w moim przypadku nic dobrego z tego w moim życiu już nie wyjdzie, zadzwoniła do mnie i wydała mi polecenia:
„Po południu usuwają ci tego guza. Wieczorem, gdy się wybudzisz – dajesz mi znać i ja dzwonię do Ciebie, a Ty zdajesz mi relację, jak się czujesz. Potem w nocy odpoczywasz. A jutro rano wstajesz, wypisują cię ze szpitala i zaczynasz nowe życie. Zrozumiano?!”.
Pani kapitan linii Qantas,
Susan McHaffie, która rozpoczęła globalną akcję lotniczą walki z rakiem piersi „FlyPink”, a która sama przy tej okazji dowiedziała się, że ma tę właśnie chorobę, opowiedziała o sobie w krótkim filmie reklamującym akcję, a dostępnym na Youtube:
Wypowiedziała m.in. takie zdanie:
„Fakt, że rozpoczęłam tę akcję, by pomóc innym kobietom zadbać o zdrowie, a tymczasem w jej ramach dowiedziałam się, że ja sama mam raka piersi, powoduje, że mogę w pewnym sensie powiedzieć, że moja akcja uratowała mi życie. Kontynuujemy ją co roku, bo chciałabym, by uratowała życie także wielu innym kobietom – być może tak jak ja kiedyś – zadowolonym z siebie, zdrowym, szczęśliwym – a zarazem nieświadomym, że mają w sobie nowotwór piersi…”
Pani Kapitan, w pełni wyleczona, wróciła czynnie na pokład.
(Dr Mateusz Górski:
“Powrót do aktywności zawodowej zależy od rodzaju leczenia, rodzaju pracy wykonywanej i chęci chorej. Każdy przypadek jest inny. Dla kobiet realizujących się zawodowo, praca jest formą terapii.“)
Podpisuję się pod słowami Pani Kapitan – również z autopsji. I dlatego właśnie propaguję tę akcję w październiku na swoich kontach lotniczych w social media.
Bo są rzeczy ważne – jak lotnictwo. I ważniejsze – jak zdrowie. A być może i życie. I dlatego właśnie powstał ten – szczególny dla mnie, bo bardzo osobisty – tekst na lotniczym blogu.
Jeśli kiedykolwiek wrócę na pokład, z pewnością w październiku znów założę różową apaszkę, by symbolicznie przypomnieć innym kobietom o tym, że warto się regularnie badać. By żyć.
„Latajcie zdrowe” – o tym właśnie mówi „FlyPink”.
Od autorki bloga, a zarazem wdzięcznej pacjentki: Panu Doktorowi Mateuszowi Górskiemu dziękuję za operację, za wyjątkowe podejście i za poczucie humoru, które pomogło mi dzielnie stawić czoła temu, z czym przyszło mi się zmierzyć.