Nie każdy pasażer może być formalnym pomocnikiem załogi
(o tym na samym końcu), lecz każdy może stać się bohaterem (o tym już za chwilę). Do tego drugiego serdecznie zachęcam.
Francja, kilka lat temu. Moja trzecia linia lotnicza.
Francja, kilka lat temu. Moja trzecia linia lotnicza. Silniki uruchomione, zaczynamy kołowanie. Pasażerowie siedzą na miejscach, przypięci pasami. Ja również siadam na swój jumpseat. Obok mnie krząta się jeszcze szefowa pokładu, sprawdzając po mnie zabezpieczenie galley’a, czyli pokładowej kuchni.
Według procedur, szefowa zawsze sprawdza całą kabinę i galley po innych członkach personelu pokładowego i dopiero wówczas raportuje do kapitana: „Cabin secured”, co jest dla pilotów znakiem, iż pokład jest już gotowy do startu. Bez „cabin secured” od szefowej pokładu żaden kapitan nie wystartuje.
Nagle w okolicach 5. rzędu robi się małe zamieszanie. Ktoś coś głośno mówi, potem krzyczy po francusku. Szybko do dyskusji włączają się inne osoby. Ktoś wreszcie nie wytrzymuje i naciska dzwonek wzywania załogi, który znajduje się nad każdym fotelem.
Moja szefowa podchodzi do pasażera zapytać, o co chodzi. W trakcie kołowania, zanim personel pokładowy nie zgłosi jeszcze kokpitowi „cabin secured”, możemy się po pokładzie przemieszczać, jeśli jest taka potrzeba.
Obserwuję sytuację z jumpseatu. Trwało to kilka sekund. Szefowa wysłuchała pierwszych paru słów pasażera, wskazującego przy tym na swoje okno, po czym szybko odwróciła się, nie czekając na część dalszą opowieści, podeszła szybkim krokiem do jumpseatu, chwyciła za słuchawkę i przekazała coś kapitanowi.
Nie usłyszałam dobrze. Wiedziałam już jednak, że będzie niestandardowo, gdy chwilę po tym, jak skończyła mówić, samolot się zatrzymał. Staliśmy na drodze kołowania. Za nami stały inne samoloty. Wiedziałam, że oznacza to, iż za chwilę prawdopodobnie wrócimy na nasze stanowisko postojowe na płycie. I tak też się stało.
Okazało się, iż pasażer, który siedział przy oknie i z nudów obserwował to, co dzieje się na płycie, gdy załoga robiła demo i przygotowywała kabinę do startu, zauważył – ale nie był pewien, czy widział dobrze – że w okolicach silnika przefrunęła niesiona wiatrem folia. Folia następnie szybko zniknęła mu z oczu.
Nie był w stanie jej zlokalizować na płycie, ale nie widział też, co się z nią konkretnie stało. Wszystko trwało bowiem parę sekund. Było mu głupio zaczepiać załogę, która w dodatku była bardzo zajęta i spieszyła się, by jak najszybciej zgłosić kapitanowi pokład gotowy do startu, więc podzielił się tym z pasażerem obok.
Pasażer obok zdenerwował się i „puścił niusa” w obieg do rzędu z tyłu. Tam siedzieli już odważniejsi, którzy zadzwonili po nas.
Co było dalej? Otóż zgodnie z moimi przypuszczeniami, wróciliśmy na stanowisko postojowe. Kapitan po telefonie od szefowej pokładu zdecydował się bowiem nie lekceważyć tej informacji i zawrócił na płytę, by to sprawdzić.
Gdy dokołowaliśmy do postoju, czekali już na nas mechanicy. Krótki wgląd w prawy silnik i pada taka oto diagnoza: w środku znajduje się zassana mała, cienka foliowa reklamówka, a raczej przezroczysty foliowy woreczek. Nie wiadomo skąd wziął się na płycie, być może komuś wypadł, nikt z obsługi naziemnej go jednak nie zauważył. Wyjaśnianiem tego zajęła się potem nasza linia lotnicza podczas kontaktów z lotniskiem.
Na tamten moment kapitan dziękował pasażerowi. Piloci nie dostali żadnych powiadomień systemowych w kokpicie, że do silnika coś wpadło. Gdyby nie pasażerowie, dowiedzielibyśmy się już o tym zapewne w powietrzu.
Po usłyszeniu tego nikt z prawie 150 osób na pokładzie nie śmiał narzekać, że musi opuścić samolot, wrócić do terminala, a lot opóźni się o ładnych parę godzin, gdy doleci samolot zastępczy. Każdy cieszył się, że incydent rozpoczął się i zakończył na ziemi.
(…)