Kwiecień któregoś tam roku. Niedziela.
Budzę się rano.
Podekscytowana.
Dziś pierwszy raz będę załogą samolotu. Ukończyłam szkolenie teoretyczne, zdałam egzamin, zaczynam szkolenie liniowe.
Z instruktorką stewardes muszę wylatać piętnaście odcinków. Potem egzamin z lotu – jeśli go zdam, otrzymam wreszcie licencję. Będę “samodzielną” stewardesą.
Ubrałam się, uczesałam, wszystko zapakowałam. Przede mną cztery loty, cały dzień w powietrzu.
Wychodzę z domu. Autobus na lotnisko się spóźnia. Obym zdążyła, podczas szkolenia powtarzano nam codziennie, że stewardesa nie ma prawa spóźnić się na odprawę przed lotem – tzw. briefing załogi. Ani minuty, ani nawet pół.
Zaczęło padać. I co teraz będzie z moją fryzurą i makijażem? Podczas szkolenia powtarzano nam także, że mamy wyglądać nienagannie.
Szefowa pokładu sprawdzi nasz wygląd przed każdym lotem. Włosy, makijaż, paznokcie, buty…
I wiedzę. Zada nam po trzy pytania z procedur. Jeśli nie odpowiesz – nie lecisz. Zadzwonią po twoją koleżankę na dyżurze. A ty wracasz do domu z naganą od szefowej. Oby pierwszy raz i ostatni.
Wchodzę do biura.
Jestem pierwsza. Mam czas, by doprowadzić się do porządku.
Dziwne, nikt nie nadchodzi? Sprawdzam grafik. Chyba źle przeliczyłam czas UTC na czas lokalny… Jestem o godzinę za wcześnie.
Ten dzień zdecydowanie nie zaczął się dobrze!
Z nudów wysyłam smsy do znajomych. Chwalę się, że to dziś, że to już za chwilę – mój pierwszy lot w załodze! Proszę, by trzymali kciuki.
Pierwsza odpisuje mi Gośka: – Znając Ciebie i Twoje szczęście, coś dzisiaj zmalujesz. Nie może być inaczej. Nie wiem: rozlejesz na kogoś czarną kawę, wywrócisz się o czyjąś walizkę i potłuczesz.
Załoga przyszła, przedstawiliśmy się sobie. Mój wygląd zaliczony. Moje odpowiedzi na pytania z procedur również.
Siadamy do stołu z kapitanem.
(…)