Wczoraj na jednym z kont w social media pojawił się pewien pan. Poeta.
Cytowany przez pewną stację radiową stwierdził, że pasażerowie pewnej linii lotniczej, która istniała w Polsce przez krótki czas w roku 2012, latając jej samolotami ryzykowali życiem.
Nie ma mojej zgody na szkalowanie dobrego imienia i profesjonalizmu moich byłych już, bo pracujących tam ze mną, kolegów z pokładu.
Linia owa miała słynną już reklamę „Polska górą!”. Uśmiechnięte stewardesy w czerwonych sukienkach i eleganckich toczkach na głowie, biało-czerwone samoloty, liczne połączenia krajowe w przystępnych cenach. To wszystko wyglądało jak sen. Sen jednak szybko się skończył.
Linia była spółką-córką firmy, która obecnie doczekała się nawet komisji śledczej.
Linia jest zatem wykorzystywana, jak widać nawet i przez poetów, by „przywalić” politycznie tym, którzy wówczas odpowiadali za kraj.
Można, wręcz trzeba, potępiać aferę, jednakże od lotnictwa proszę trzymać się z daleka. Załogi były tylko załogami. Pracownikami ludzi, którzy wykorzystali ich do swojego niecnego interesu.
I na tym kończy się rola załóg w owej aferze. Załogi pracowały tam tylko i wyłącznie dlatego, że kochały lotnictwo. Pasji i profesjonalizmu odebrać im nie można.
Maj 2012.
Jestem na szkoleniu przejściowym z innymi stewardesami / stewardami.
„Przejściowym”, czyli dla osób, które miały już odpowiednie doświadczenie na pokładzie. Nikt z zatrudnianych wówczas członków personelu pokładowego nie był w tej pracy nowicjuszem.
Przeszli z innych linii lotniczych, gdzie np. ze względu na dużą ilość personelu zbyt długo oczekiwali na awans. Albo chcieli zmienić bazę macierzystą. Albo dostali w nowej firmie lepszą ofertę. Inni natomiast wrócili do zawodu po krótkiej przerwie. Nowa linia lotnicza na polskim niebie wreszcie dawała im tę możliwość.
Szkolenie przejściowe odbywało się w kilku turach, dla kilku grup. W zależności od bazy, do której zostałeś przypisany i od twojego stanowiska na pokładzie. Część z nas była szefami pokładu, część „zwykłym” personelem pokładowym.
I jedni, i drudzy, musieli przejść to samo szkolenie. Z instruktorami z Polski i Hiszpanii. Bo część lotów odbywała się na wyleasingowanych od Hiszpanów samolotach. Nowa linia nie miała jeszcze tylu własnych.
Część teoretyczna odbywała się w Polsce, część praktyczna w Pradze. Tam ćwiczyliśmy m.in. gaszenie pożarów i ewakuację w warunkach zadymienia kabiny, na symulatorze uczyliśmy się ewakuacji na lądzie i sytuacji potencjalnie niebezpiecznych w trakcie lotu, na basenie szkoliliśmy się z ewakuacji w wodzie.
Byłam zachwycona instruktorami.
Od razu widać było, że mają ogromną wiedzę. I pasję.
Potem okazało się np., że jeden z instruktorów wcześniej pracował dla pewnego dużego przewoźnika, gdzie wyszkolił dwa pokolenia stewardes i stewardów.
Na szkoleniu praktycznym z nim i jego równie doświadczonym kolegą, które odbywało się w specjalnej hali treningowej w Pradze, na balkonie pojawiły się nawet załogi pokładowe czeskich linii, które przyszły podpatrywać, czego nas się uczy. Na szkoleniach prowadzonych przez niego był to podobno standard.
A my ćwiczyliśmy tego dnia od rana do późnego popołudnia. W grupach i indywidualnie.
Każdy musiał przeprowadzić swoją ewakuację w przeróżnych warunkach. Każdy musiał umieć znaleźć się w różnej sytuacji awaryjnej. I poradzić sobie z kolegami, którzy w tajemnicy przed ćwiczącym członkiem załogi otrzymywali od instruktora do wykonania pewne zadania.
(…)