Latałam kiedyś w małej linii czarterowej, która dopiero zaczynała operacje pasażerskie. Wcześniej wozili tylko cargo.
Poczta, przewozy towarów drogą powietrzną – te loty sporo różniły się od czarterów z pasażerami. Zarówno piloci, jak i mechanicy, mimo przeszkolenia, na początku operacji pasażerskich notowali gafy. Niektóre były nawet zabawne.
Dołączyłam do owej linii w świetnym momencie – na samym początku.
Tak naprawdę była to jedyna firma lotnicza, która znalazła mnie, zamiast ja ich. Startowałam oczywiście w rekrutacji, ale była to formalność. Poszukiwali stewardesy z odpowiednim doświadczeniem na konkretnym typie samolotu, dostępnej praktycznie od zaraz, najlepiej z licencją instruktora.
Linia ta była dla mnie sporym wyzwaniem, a zarazem dała mi ogromne doświadczenie, nie tylko pokładowe. Byłam pierwszą stewardesą w firmie. Jako pierwsza odbyłam w niej szkolenia pod kątem lotów pasażerskich.
Przez tydzień przesiadywałam w biurze z ówczesnym szefem pilotów i dopracowywaliśmy procedury. Był to dla mnie duży zaszczyt, duże wyzwanie, ale też i ciężka praca. Byłam wtedy instruktorem liniowym, ale nigdy nie pisałam tzw. manuala, czyli podręcznika załóg.
Szef pilotów potem przenosił te informacje do nowego manuala dla pilotów. Oni z kolei mieli za zadanie nauczyć się nowych procedur z zakresu współpracy z personelem pokładowym.
Teoretycznie wszyscy oni zdali test, ale teoria, a praktyka, to dwie różne sprawy. Trochę czasu zajęło im opanowanie nowych „checklist” z komendami dla cabin crew i zamiana starych przyzwyczajeń na nowe.
Zdarzyło mi się siedzieć 3 godziny po locie w jednym z hoteli z naszym pierwszym oficerem, który po raz pierwszy w życiu latał z cabin crew i tłumaczyć mu, dlaczego jest tak, a nie inaczej, z punktu widzenia „kabiny”.
Tłumaczyć mu na jego własną prośbę. Po tym jak parę godzin wcześniej, podczas lotu z pasażerami – jego pierwszego – on i kapitan zapomnieli wyłączyć znaku „zapiąć pasy” na wznoszeniu. Bo na cargo tego nie ma. Paczki z towarem nie zapinają i nie odpinają pasów. A pasażerowie tak.
Siedziałam sobie na jumpseacie i cierpliwie oczekiwałam, aż kokpit mnie „wypnie”
(kolejny brzydki lotniczy żargon). Mijało 10 minut, po których standardowo na tym typie samolotu „wypinano” mnie, czyli – po naszemu – wyłączano znak „zapiąć pasy”. Pasażerowie – zniecierpliwieni – przenosili na mnie wzrok. Ja też zaczynałam się niecierpliwić. Miałam dość duży serwis do zrobienia, a lot nie był aż tak długi, bym miała spory zapas czasu.
Zdarzało się, że nie wyłączano znaku pasów po owych 10 minutach, gdy np. oczekiwaliśmy na turbulencje. Albo wznosiliśmy się wolniej. Wiedziałam o tym, latałam na tym samolocie w poprzedniej linii.
Mijało jednak 15, 20, 25 minut… Wiedziałam już, że to niemożliwe. W takich sytuacjach kokpit zawsze dzwonił do mnie z informacją, że coś się przedłuży. To był jednak kokpit w mojej poprzedniej firmie lotniczej. Tam procedury pasażerskie istniały od dawna. Tu jednak piloci wciąż uczyli się zamiany starych przyzwyczajeń na nowe.
Postanowiłam więc im o sobie przypomnieć.
(…)
✈️ (reszta tekstu dostępna w książce, którą piszę – zapraszam już wkrótce do lektury!) ✈️
* A „kto i czemu zamknął drzwi” – dowiedzą się Państwo już wkrótce z mojej powstającej właśnie książki! Z tego też powodu zabrania się kopiowania fragmentów niniejszego bloga bez zgody autorki. Dziękuję.