W domu mam trzy walizki.
Jedną największą, której używałam, gdy wyjeżdżałam na dłuższy kontrakt. Mieści się tam wszystko, czego potrzebuję na tydzień, dwa, trzy, w jednym stałym miejscu.
Drugą średnią, której używałam, gdy wyjeżdżałam na krótkie czartery. Spędzałam wówczas kilka nocy w hotelach, najczęściej każdą w innym, więc nie mogła być ani za duża, ani za ciężka, bo od jej dźwigania nabawiałam się odcisków na dłoniach.
Trzecią najmniejszą, tzw. bagaż kabinowy. Gdy czasem wypadał mi lot, góra dwa, wystarczała. Wrzucałam mundur i kilka par bielizny. Obowiązkowo buty sportowe i dres. I tak „na pobytach” nikt nie miał czasu mnie oglądać.
Kiedyś miałam kumulację różnych lotów z pobytami różnej długości. Długi i krótki pobyt, a nawet jednodniowy lot z noclegiem. Wszystkie trzy walizki były więc spakowane i w gotowości do użycia.
Po powrocie do domu nie zdążyłam ich nawet w całości wypakować, bo już trzeba było wylatywać w kolejny rejs. Wyrzucałam więc tylko rzeczy do pralki, a reszta, jak kosmetyki, buty, część munduru, zostawały w środku.
Po którymś powrocie chciałam umyć włosy. Nareszcie w swojej własnej łazience. Tylko gdzie jest ten cholerny szampon?
Otworzyłam wszystkie trzy walizki… Powyrzucałam wszystko na podłogę w pokoju. Zachciało mi się płakać. Uświadomiłam sobie bowiem, że tak bardzo chciałabym, by mój szampon znajdował się już stale tylko w jednym, stałym miejscu – w mojej własnej łazience. Bym nie musiała go już nigdy więcej szukać po kolejnych wyjazdach na loty.
Tylko jak to zrobić? Jestem typem zmiennym, kocham ruch, zmiany, podróże, nowe otoczenie. Świetnie odnajduję się w nowych środowiskach. Pasażerowie mnie lubili, wiem o tym. Dzieci czasem malowały dla mnie obrazki.
Kiedyś mała 5-letnia dziewczynka, wychodząc z samolotu rzuciła się mi na szyję i dała buziaka. A potem wręczyła moją podobiznę, którą rysowała dla mnie w trakcie lotu. Byłam wzruszona jak nigdy w życiu.
Często słyszałam, że byłam dobra w tym, co robiłam. Że miałam radość w oczach i widać było, że kocham swoją pracę i wszystkie związane z nią obowiązki – tu cytuję stewardesę z innej firmy, która kiedyś leciała ze mną prywatnie jako pasażerka z mężem pilotem i dzieckiem.
Komplement od kolegów z branży, w dodatku z konkurencji, najbardziej dodaje skrzydeł. A komplement dla kobiety od kobiety liczy się podwójnie.
I chyba miała rację, tak było. Kochałam swoją pracę – a raczej – kochałam to, co robiłam, bo nie czułam tak naprawdę, że była to moja „praca”.
(…)