Wiosna, parę lat temu. Wylądowaliśmy w środku niczego. Ja, kapitan i drugi pilot. I nasz mały samolot na 30-kilka foteli.
Latamy „w trójkącie”, głównie na czarterach. I przyzwyczailiśmy się już, że luksusów w hotelach nie mamy – wbrew temu, co zapewne wyobrażają sobie nasi pasażerowie z lotów prywatnych.
Po jednym z lotów we Francji, w terminalu prywatnym lotniska, gdzie lądują zazwyczaj „business jety”, a obsługa naziemna jest przyzwyczajona, że zamawia załogom taksówki do Marriotta, Westina, a najniżej w tej hierarchii hoteli – do Hiltona, musieliśmy w obecności koordynatora handlingu, który chciał nas grzecznie odprowadzić do wyjścia, podać adres naszego hotelu panu taksówkarzowi.
„Ibis Budget” – mówimy. Jeśli ktoś nie wie – to najniższa kategoria hotelu, 1*. Pan patrzy na nas z niedowierzaniem, mierzy z góry na dół nasze mundury, po czym odpowiada z uśmiechem: „Ach… czyli macie mały „Budget” – na co wszyscy wybuchamy śmiechem.
Nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy jest nam wstyd za rezerwacje, jakie zrobiła nasza linia lotnicza. „Żeby nam się w tyłkach przypadkiem nie przewróciło” – co słyszeliśmy nieraz od kolegów z biura, którzy spędzali swoje dni w pracy przed laptopem, wyobrażając sobie, że my – załogi – mamy rajskie życie. Nieraz mówiłam im, żeby wstając do pracy o 7 rano i wychodząc z niej o 16 pomyśleli, że my tej nocy wstaliśmy o 2:30, a kończymy godzinę później niż oni. Nigdy nie usłyszałam odpowiedzi na moje pytanie, czy chcieliby się wtedy zamienić.
Po którymś z takich lotów z zakwaterowaniem w hotelu 1* jeden z naszych kapitanów napisał post publiczny na Facebooku. Płakałyśmy ze śmiechu z koleżanką stewardesą, gdy to czytałyśmy. Szacun mu za odwagę.
Opisywał w nim, jak to zmęczeni po 12 godzinach w samolocie toczymy się do taksówki, dostając w tym momencie telefon z biura w Polsce, że ten hotel ma „shuttle bus” i mamy czekać 20 minut przed terminalem na kolejny kurs, bo jest bezpłatny, a taksówka kosztuje.
„Gdy wreszcie dotrzesz do hotelu, głodny i zmęczony” – pisał kapitan na FB – „okazuje się, że w hotelu nie ma restauracji ani nawet baru, a marząc o tym, by wziąć wreszcie prysznic, wchodzisz do pokoju, gdzie czeka na ciebie niespodzianka: prysznic jest koło łóżka”. Bo tak to właśnie wyglądało w „Budgecie” – łazienka jest w pokoju.
Czasem sobie myślę, że szkoda, iż nie zrobiłam screena tamtego wpisu, mogłabym pokazać go pasażerom, którzy oczami wyobraźni widzą mnie w 5* apartamencie leżącą w wannie z hydromasażem po długim dniu latania.
Tym razem jednak nasza linia lotnicza przeszła samą siebie. Francuski hotel – wprawdzie nie „Budget”, a inna marka niskokosztowa – mieści się w środku lasu, a obok nie ma żadnych śladów cywilizacji. Jest łąka, dalej las, jakaś wiejska droga bez pobocza prowadząca nie wiadomo dokąd. Cisza, spokój, śpiew ptaków. Tymczasem my wylądowaliśmy w porze lunchu i marzymy o tym, by coś zjeść.
Okazuje się, że w hotelu nie ma żadnej restauracji ani baru, a recepcja działa tylko w wybranych godzinach w ciągu dnia. To „nowoczesny” hotel samoobsługowy. Samoobsługa polega na tym, że w hallu hotelu stoją automaty – z daniami w pudełkach, zupkami do zalania wrzątkiem, konserwami, warzywami w woreczkach, serkami, batonikami, napojami zimnymi i ciepłymi. I po co komu kucharz?
Po rzuceniu okiem na zawartość owych automatów, stwierdzamy we trójkę – ja, kapitan i oficer – że nic z tego nie nadaje się do zjedzenia na obiad. Pytamy miłą panią w recepcji (mamy to szczęście, że wylądowaliśmy w godzinach, w których ktoś w recepcji jest obecny), gdzie możemy coś zjeść.
Pani odpowiada nam, że w okolicy nie ma żadnych barów ani restauracji. Jest natomiast supermarket, ale dość daleko – około pół godziny na piechotę w jedną stronę. Oficer stwierdza od razu, że to za daleko – jest zmęczony i nigdzie nie idzie. „Zadowoli się jakimś „gównem” z automatu” – mówi do mnie i do kapitana. Na szczęście pani z recepcji bardzo słabo mówi po angielsku, uff.
No cóż, zostajemy sami z kapitanem. Stwierdzamy, że spróbujemy podjąć to wyzwanie i po 2 lotach, które zaczęły się o 5 nad ranem, głodni, przemaszerujemy te pół godziny w jedną stronę, a potem pół godziny w drugą, by kupić coś do żarcia.
Pani w recepcji informuje nas bowiem, że taksówek w okolicy nie ma. Jesteśmy na odludziu, musiałaby nam coś zamówić z miasteczka obok, dojazd potrwa ok. 40 minut. Informuje nas też o cenie. Oczywiście linia lotnicza nie pokrywa żadnych kosztów „wycieczek” w miejscu pobytu, płacimy za to sami (kolejny stereotyp wśród pasażerów o bujnej wyobraźni), tak więc wizja 250 euro za trasę do / ze sklepu powoduje, że pójdziemy tam „z buta”. Może jeszcze wykrzesamy z siebie resztki sił.
Na szczęście jest ładna pogoda. O ile w tamtą stronę jest jeszcze znośnie, mimo tego, iż maszerujemy leśną dróżką w pełnym słońcu, o tyle powrót jest gorszy – dźwigamy siatki z jedzeniem na ten i kolejny dzień, jesteśmy mega głodni i zmęczeni. W myślach przeklinamy naszą firmę, a kapitan odgraża się do mnie, że on też – jak tamten kapitan – napisze post publiczny na FB.
Cały pobyt w tym „hotelu”, a raczej parterowym budynku pośrodku niczego, jest strasznie nudny. Mamy tam spędzić 2 pełne dni, mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi gośćmi, nic się nie dzieje. Na szczęście WiFi działa dość dobrze, więc zajmujemy się oglądaniem filmów.
Ja włączam Youtube – kanał fitness – niestety hotel nie ma siłowni, więc próbuję ćwiczyć w pokoju. Jest tam niestety wąsko, pokój jest ciasny i nie wystarcza mi miejsca na brzuszki, które pokazuje pani na Youtubie. Z tej nudy idę po prostu wcześnie spać, w nadziei, że kolejnego dnia wydarzy się cokolwiek, co zajmie moją uwagę.
Moje modlitwy zostały wysłuchane.
Kolejnego dnia rano budzi mnie miauczenie pod oknem. Wyglądam na zewnątrz i widzę białoszarego kota. Bardzo płochliwego – jak tylko wystawiam głowę przez okno, ucieka i chowa się pod krzakiem. Wyrzucam mu przez okno kawałek jedzenia, które kupiłam dzień wcześniej w supermarkecie. Gdy zamykam okno widzę, że podchodzi i szybko je, jest głodny.
Jako właścicielka kota, którego zostawiłam w domu w Polsce, nie byłabym sobą, gdybym czegoś z tym nie zrobiła. Przynajmniej się czymś zajmę na tym odludziu.
Wychodzę do hallu, pani na recepcji jest obecna. Pytam ją czy wie co to za białoszary kot biega pod oknami. W odpowiedzi słyszę: „Och, panią też obudził? Goście się skarżą, że miauczy od rana i nie mogą spać. Chcieliśmy go złapać, żeby mu pomóc, ale nie da się, jest bardzo płochliwy, szybko ucieka, a potem znów wraca. I tak od kilku dni. To jakaś przybłęda”.
Mówię pani z recepcji, że jestem właścicielką kota, który zostaje w domu, gdy wylatuję, odwiedza go moja koleżanka, a czasem oddaję go rodzicom, gdy nie ma mnie dłużej. Pokazuję pani zdjęcia mojego kota, które mam w telefonie. Pani nie ma w tym pustym hotelu na odludziu zbyt wiele do roboty, zaczynamy więc rozmawiać i tak schodzi nam dobre pół godziny.
Okazuje się, że ona też kocha zwierzęta, ale aktualnie nie ma w domu żadnego, mimo iż jej dziecko wielokrotnie o to prosiło. Ona nie była przekonana, że sobie poradzi, bo dziecko jest wciąż małe, a jej mąż nie przepada za zwierzętami.
,„Może dlatego, że nie miał żadnego zwierzaka w domu?” – mówię do niej. „Często tak jest, że ktoś twierdzi, że nie lubi zwierząt, a gdy już ma swojego zwierzaka w domu, uwielbia go. Tak było też z moimi rodzicami” – opowiadam jej. Pani przygląda mi się i stwierdza, że mogę mieć rację. Jej mąż nigdy jako dziecko nie miał w domu zwierzęcia.
Patrzymy na siebie porozumiewawczo i zapada decyzja: pani z recepcji zabierze tego kotka do siebie. Dziecko się ucieszy, a mąż się jakoś przekona, już ona się o to postara. Teraz tylko pozostaje nam do zrobienia najważniejsze: złapanie kotka. Patrząc na to, jak jest płochliwy, stwierdzamy, że będzie to prawdziwe wyzwanie.
Zaczynamy nakreślać plan. Pani z recepcji podekscytowana, że będzie mieć swojego kota. Ja natomiast w siódmym niebie, że nareszcie zaczyna się coś dziać podczas tego nudnego pobytu pośrodku niczego.
Najpierw szukamy pudełka. Pani idzie ze mną do magazynu na zapleczu i znajdujemy właściwe. Robimy w nim otwory, by kot miał jak oddychać, gdy już uda nam się go złapać. Pani znajduje nawet grube rękawice – dla jednej z nas – tej, która będzie łapać kota.
Ja natomiast znajduję w swojej torebce – tej samej, którą nosiłam ostatnio w Polsce podczas pobytu w domu – saszetkę z kocią karmą. Kupowałam w sklepie dla swojego kota i zapomniałam wypakować. Podobno nic nie dzieje się przypadkowo – teraz będzie jak znalazł do zwabienia głodnego kotka.
Karmę musimy zachować na sam koniec, gdy już będziemy kota łapać. Najpierw musimy go oswoić, by zaufał nam i zaczął podchodzić bliżej. I tak mija nam cały dzień – wychodzimy co pewien czas przed hotel z kawałkiem jakiejś wędliny. W szóstej godzinie kot zbliża się do nas na tyle, że praktycznie je nam z ręki.
Zaczyna się robić wieczór, wiosną jest jeszcze o tej porze dnia dość chłodno. Zostawiamy uchylone drzwi od hotelu – kot wchodzi do środka. Znajduje sobie miejsce na dywanie i wykłada się zmęczony. Pani z recepcji kończy pracę o 22 – ustalamy więc, że wtedy kot musi nam już wtedy zaufać na tyle, by dał się nam złapać do pudełka.
W międzyczasie do hotelu wraca kilku gości, którzy wraz z nami zamieszkują obiekt. Zdziwieni widokiem kota wyłożonego na środku dywanu przy recepcji – ustalamy z panią, że ja mówię im, iż to mój kot, ale jest dość towarzyski i nudzi się w małym pokoju. Jesteśmy genialne – nikt nie ma pretensji, że obce zwierzę biega po recepcji, każdy uśmiecha się i komplementuje „mojego kotka”.
Do hallu wychodzi też w pewnym momencie nasz drugi pilot, którego wtajemniczam w nasz plan. On jednak, widząc, że kot wciąż się nas nieco boi i odskakuje, gdy chcemy się do niego zbliżyć, pyta co zrobimy, gdy nie uda nam się go złapać. Pani zamyka hotel o 22:00, kot nie może zostać sam w recepcji.
„Może sobie go pani wziąć do pokoju” – śmieje się pani recepcjonistka. „Nie policzę pani za pobyt ze zwierzakiem”.
„A może weźmiemy go ze sobą do samolotu?” – mówię do naszego oficera. Ten jednak jest tego dnia wyjątkowo pesymistyczny. „To francuski kot, a jak mu się nie spodoba w Polsce to co zrobimy, deportujemy go lotem specjalnym?” – żartuje. I tak schodzą nam ostatnie godziny wieczorne.
W końcu nadchodzi czas ostatniej, najważniejszej części naszego planu: łapanie kotka do pudełka, by pani mogła go zabrać ze sobą do domu. Jest godzina 21:30, mamy na to 30 minut zanim pani skończy pracę. Niestety nasz oficer „wykrakał”: kot się nas boi. Nie wie, co się dzieje i zaczyna nam uciekać.
Nie chcemy go bardziej wystraszyć, próbujemy więc ostatniej opcji „na karmę”: zbliża się do nas i gdy już prawie go mamy, robi fikołka w powietrzu i ucieka. Tym razem tak skutecznie, że nie możemy go nigdzie znaleźć. Jest ciemno, obok hotelu jest łąka i pełno krzaków. Przestraszył się na dobre, zniknął.
Jesteśmy mega zwiedzione, pani recepcjonistka znacznie bardziej niż ja. Wyobrażała sobie już zachwyt swojego dziecka kolejnego dnia rano, gdy budzi się, a po domu będzie biegał biały kotek. Wyćwiczyła już nawet teksty przekonujące męża do swojego pomysłu. Tymczasem kotka nie ma.
Pani zostaje w pracy dłużej, ale gdy o 22:30 nie udaje nam się go nigdzie znaleźć, jedzie do domu. Następnego dnia ma dzień wolny, więc ustalamy, że rano przekaże wszystko telefonicznie swojej koleżance, która będzie pracować. Być może kotek powróci.
Następnego dnia, gdy wychodzę do recepcji, wita mnie miła pani – wspomniana koleżanka pani recepcjonistki z dnia poprzedniego. Wszystko już wie – tamta opowiedziała jej dokładnie wydarzenia dnia wcześniejszego. Pytam czy widziała może białoszarego kotka, bo rano nic mnie nie obudziło, nikt nie miauczał pod moim oknem.
Pani uśmiecha się i opowiada mi, że przychodząc rano do pracy, wpadła na kotka, który czekał przy wejściu. Dała mu jeść, a po telefonie od swojej koleżanki, ustaliły, że zadzwonią do schroniska w miasteczku obok.
Schronisko zadziałało dość szybko, przyjechali pod hotel ze specjalną siatką, zrobili zasadzkę na głodnego kotka i udało im się go złapać. Kotek jest bezpieczny w schronisku, przebadany, nie miał chipa, dadzą ogłoszenie na FB o poszukiwaniach właściciela, a jeśli właściciel się nie zgłosi, będzie można go wystawić do adopcji. Pani recepcjonistka z dnia poprzedniego już kontaktowała się ze schroniskiem informując, że jest chętna zaadoptować wówczas tego kotka.
Jej koleżanka z recepcji opowiada mi całą tę historię zadowolona. Ja jestem jeszcze bardziej zadowolona. Za trzy godziny mamy bowiem wychodzić z hotelu, wyjeżdżamy na lotnisko i już tutaj nie wrócimy. Jestem więc nareszcie spokojna, że wszystko dobrze się skończyło.
Poprzedni cały niemal dzień spędzony z uroczym, ale płochliwym białoszarym kotkiem sprawił, że przywiązałam się do niego i martwiłam się, co będzie z nim dalej…
Bo są sprawy ważne, jak lotnictwo. I ważniejsze, jak koty. Kot jest bezpieczny, misja zakończona. Teraz mogę już znowu skupić się na lotnictwie.
* powyższy wpis jest częścią mojej powstającej książki. Kopiowanie fragmentów bez zgody autorki jest zabronione. Dziękuję.