Francja latem. To był chyba lipiec. Małe lotnisko regionalne na południowym-wschodzie kraju. Pierwszy lot dnia, dla nas – załogi – jeden z czterech, jakie tego dnia mamy wspólnie wykonać.
Boarding, po boardingu, start, wznoszenie, odpięcie pasów. Serwis. A potem „ding-dong” z kokpitu. I słynne „Justysiu…”.
Ale po kolei.
Na owym lotnisku znaliśmy wszystkich czterech koordynatorów. A oni dobrze znali nas. Czasem nawet spotykaliśmy się z nimi po pracy na plotki lub słynne załogowe grille. We Francji spędzaliśmy bowiem wówczas tak dużo czasu, że musieliśmy sobie tam stworzyć imitację prawdziwego życia, jakie wiedliśmy na co dzień w Polsce.
Koordynator naziemny, który tego dnia „obsługiwał” nasz samolot, nie przyniósł nam – jak zwykle – dwóch kopii tzw. PNL, czyli Passenger Name List, znanego także jako „PAX manifest”, czyli najzwyczajniej w świecie – listy pasażerów na lot.
Jedna kopia była dla nas, załogi, zostawała na pokładzie, a po locie trafiała do archiwum w biurze linii, a drugą kopię wręczaliśmy koordynatorowi naziemnemu na lotnisku przylotu, który wchodził na pokład po otwarciu drzwi.
Tym razem miałam tylko jedną kopię – w biurze na lotnisku wylotu zepsuła się bowiem drukarka. Czy tam kopiarka. Nie pamiętam, w każdym razie mieli kłopot techniczny.
Nie robiliśmy z tego powodu problemu, oddawanie PNL na lotnisku przylotu nie było obowiązkowe, poradzimy sobie. Dodatkowo moja firma miała swój PNL, który wyciągała z komputera na podstawie rezerwacji na lot.
Dzień zaczął się więc od małej awarii. Lotnictwo jest jedną z branż, w której istnieje wiele przesądów. Jak np. ten, że nie powinno być w kabinie pasażerskiej 13. rzędu (i u wielu przewoźników go nie ma, po 12. jest od razu rząd 14.).
Gdy natomiast na pierwszym locie w mojej „karierze” stewardesy zepsuł nam się silnik, do którego podczas startu wpadły dwa ptaki, zostałam po locie ochrzczona przez firmowych inżynierów „czarnym kotem”. Tylko wpuścili mnie na pokład w mundurze, a już na 1. locie zepsułam przy starcie silnik.
Nie ukrywam, że „czarny kot” ciągnął się za mną w kolejnych latach. Liczba incydentów, w których uczestniczyłam, w większości małych, ale jednak nadających się do napisania raportu, była dość duża.
W jednej z firm na 14 raportów napisanych przez kapitanów w ciągu paru miesięcy, znajdowałam się w 9 z nich. W innej z firm ze względu na „doświadczenie praktyczne” sytuacji awaryjnych, bądź niestandardowych, na pokładzie, zostałam mianowana instruktorem liniowym.
Super. „Czarny kot” koniec końców choć na coś mi się przydał, c’nie?
Ale wracając do samego lotu z pechową drukarką.
Pośmialiśmy się z koordynatorem naziemnym, że to pewnie jakiś znak, bo drukarka nie zepsuła się im podobno nigdy wcześniej. Śmichy-chichy, buzi buzi, bye bye, zamykamy drzwi i lecimy.
Wystartowaliśmy. Ja i ok. 30 pasażerów w kabinie.
Mały samolot turbośmigłowy, na pokładzie była więc tylko jedna stewardesa.
Gdy kapitan wyłączył znak „zapiąć pasy”, zrobiłam standardową zapowiedź, iż „rekomendujemy pozostawienie pasów zapiętych podczas całego lotu na wypadek nieoczekiwanych turbulencji” oraz że „za chwilę rozpocznę serwis napoi i przekąsek”. Oraz że „w razie pytań z Państwa strony, prosimy o kontakt z członkiem załogi”. Czyli ze mną.
(…)
✈️ (reszta tekstu dostępna w książce, którą piszę – zapraszam już wkrótce do lektury!) ✈️
*Na dalszą część przygód z owego lotu zapraszam do mojej powstającej właśnie książki! Z tego powodu właśnie zabrania się kopiowania fragmentów niniejszego bloga bez zgody autorki. Dziękuję.