Kiedy pomyślę sobie, co robiłam w ostatnie lotnicze majówki, przypominają mi się ludzie i historie, których nie sposób nie pamiętać.
Generalnie, ponoć nieważne gdzie, ważne z kim. W lotnictwie sprawdza się to także.
Majówka, gdy latasz „na czarterach” jest dla ciebie jednym z najbardziej pracowitych okresów w roku. Zawsze wtedy, gdy inni w większości wypoczywają, ty w większości pracujesz. Czyli latasz.
Moje dwie ostatnie majówki, gdy pracowałam jako personel lotniczy, spędziłam z pasażerami, a raczej grupą pasażerów, którzy zarezerwowali sobie samolot na wyłączność. Załoga w takiej sytuacji najczęściej zostaje na miejscu, jeśli samolot został zakontraktowany jako do dyspozycji pasażerów przez cały okres ich pobytu.
I tak:
Majówka 2015
– egzotyczny wylot „last minute” z załogą, w której byłam tymczasowym zastępstwem.
Fakt, że główny pasażer dostał w trakcie lotu rozstroju układu pokarmowego, a lot trwał 10 godzin bez międzylądowania, zrekompensował jemu i nam, starającym się doprowadzić go w powietrzu do jak najbardziej „poprawnego” stanu, pobyt w miejscu, które jest do dziś swoistym ukoronowaniem mojej lotniczej przygody.
Załoga sama w sobie też była ciekawa. Jako że zastępowałam akurat podczas tego pobytu stewardesę, która ze względów osobistych nie mogła polecieć, po raz pierwszy spotkałam swą załogę tuż przed wylotem.
I tak: okazało się, że steward był wcześniej kucharzem w 5* restauracji z przewodnika Michelin i przez cały pobyt starał się nas dokarmiać, szefowa pokładu spędziła poprzednie dwa lata odbywając wolontariat na Karaibach, gdzie uciekła po perypetiach życiowych we Francji, a kapitan był z zawodu psychologiem klinicznym i zanim został kapitanem wykonywał portrety pamięciowe groźnych przestępców na zlecenie policji.
Jak zapewne Państwo się domyślają – co jak co, ale podczas pobytu nie było nam wszystkim razem nudno. Był to mój pierwszy i ostatni wspólny lot z tą ekipą – tak dobrze nam się jednak ze sobą dogadywało, że do dziś jesteśmy wszyscy w kontakcie.
Majówka 2016
– była natomiast zupełnie inna.
Mniejszy samolot, krótsza trasa, znacznie krótszy pobyt. Okoliczności nie pozwalają mi jednak o niej zapomnieć. Nieważne gdzie, ważne z kim. I tak faktycznie było.
Tuż przed majówką zaczęłam akurat swój tzw. „stand-by”. W tamtejszej linii był to kilkudniowy dyżur „pod telefonem”. W razie, gdyby handlowcom udało się sprzedać czarter, załoga „na stendbaju” musiała być gotowa do lotu.
Byłam „na stendbaju”. Wiedziałam, że wraz ze mną dyżuruje jeszcze oficer, z którym leciałam już parę miesięcy wcześniej oraz kapitan, którego znałam tylko ze słyszenia. Był bardzo doświadczony, miał za sobą kilkadziesiąt lat w powietrzu i były to jego ostatnie miesiące przed emeryturą. Tyle wiedziałam.
„Stand-by” nie zaczął się dobrze. Byłam wówczas na etapie eksperymentów żywieniowo-kulinarnych, a sam dyżur był ku temu świetną okazją. Siedzenie w domu pod telefonem sprzyjało gotowaniu i wyszukiwaniu nowych potraw i inspiracji.
W trakcie jednego z moich eksperymentów, pewnego spokojnego popołudnia, mój kot, zmęczony moim ciągłym poświęcaniem uwagi patelni, zamiast jemu, zbuntował się i postanowił zwrócić na siebie moją uwagę akurat w momencie, gdy na ową patelnię wylewałam tłuszcz.
Skok mojego kota tak mnie przestraszył, że wywróciłam całą tę patelnię z rozgrzanym już tłuszczem na swoją zewnętrzną część prawej dłoni. Mój krzyk z bólu natomiast tak przestraszył kota, że schował się i do końca dnia mnie unikał.
Tymczasem ja próbowałam coś zrobić ze swoją prawą ręką. Następnego dnia wylądowałam u lekarza, który po obejrzeniu jej przepisał mi jakieś maści i kazał pokazać dłoń chirurgowi plastycznemu. Podejrzewał, że to poważniejsze oparzenie.
Gdy próbowałam się zorientować, do kogo mogę się z tym udać i gdzie, zadzwonił telefon… Tzw. „operacyjni” mojej linii lotniczej, którzy zawiadywali całą organizacją lotów.
W słuchawce usłyszałam kolegę, który miał u nas, załóg, specjalną ksywkę, ze względu na fakt, że każdorazowo zaczynał w takich sytuacjach rozmowę od słów:
„Hello, the company needs you…”.
Tym razem firma potrzebowała mnie.
Na lot. Na szczęście nie za trzy godziny, co w sytuacjach stand-by było możliwe, ale za całe trzy dni. Łaskawcy.
Mieliśmy lecieć do jednego z dużych niemieckich miast. Nie chcieli nam powiedzieć, z kim. Wiedziałam tylko, że lot będzie miał status VIP.
Cudownie, lot VIP z moją w 90% oparzoną prawą ręką. Następnego dnia wylądowałam więc pędem u chirurga plastycznego, któremu próbowałam wytłumaczyć, że musi dokonać cudu w ciągu owych trzech dni. Ręka wyglądała paskudnie.
(…)
✈️ (reszta tekstu dostępna w książce, którą piszę – zapraszam już wkrótce do lektury!) ✈️