I jakże „wyluzowana”!
Wrzesień 2014 (datę zmieniłam celowo), stoimy sobie „na stendzie”,
czyli stanowisku postojowym (ach, ten żargon lotniczy!). Czekamy na pasażerów.
Pasażerowie jeszcze nie dotarli, bo przylecieli chwilę wcześniej innym samolotem. Nie wiemy ani skąd są, ani jak się nazywają. To tzw. „pasażerowie szczególnej kategorii”. A konkretniej deportowani.
Kto ich deportował, za co i skąd dokładnie – to wszystko jest dla nas, załogi, tajemnicą. Wiemy tylko ilu ich będzie i dokąd z nimi polecimy.
Tego ostatniego z kolei nie możemy im zdradzić ani podczas zapowiedzi powitalnej, ani w trakcie lotu – taka jest nasza procedura podczas operacji z deportowanymi. Bo być może oni nie wiedzą, dokąd są wywożeni dalej. Od nas w każdym razie dowiedzieć się tego nie mogą.
Z deportowanymi ma lecieć policja, tłumacz ich lokalnego języka i lekarz. Tyle wiemy. Czekamy.
Nie tęsknimy za nimi, stoimy sobie cierpliwie „na stendzie”. Jest przepiękna, słoneczna pogoda. Lotnisko położone nieopodal cudnych, nadmorskich widoków, które oczywiście – zgodnie z tradycją – obfotografowałam z pokładu podczas zniżania do lądowania.
Ach, jak ja kocham loty „na pusto”, czyli doloty lub powroty z czarterów. Można siedzieć z nosem przy szybie i strzelać foty. Nic, tylko być stewardesą.
Wciąż czekamy. Akurat podczas lotów z deportowanymi to normalne. Często jest tak, że przewidywany czas odlotu mocno się opóźnia, bo albo procedura na lotnisku trwa wyjątkowo długo ze względu na szczególne środki bezpieczeństwa podczas takich operacji lotniczych albo właśnie lecą oni z przesiadką – „dla zmyły” ewentualnych śledzących. Musimy wówczas czekać na ich transport z jednego samolotu do drugiego.
Świeci słoneczko, na lotnisku spory ruch. Kapitan robi zdjęcia samolotów.
Podjeżdża koordynator naszego lotu. Pasażerowie już do nas jadą.
Kapitan wymienia z nim ostatnie informacje przed boardingiem. Tymczasem ja zgłaszam mu, że wciąż nie przyjechał catering.
Lot ma trwać w sumie prawie 4 godziny. Jest pora obiadowa. Pasażerowie mają dostać “lunch boxy”, dodatkowo pieczywo, deser, owoce.
Nic nie przyjechało, nawet transport z gorącą wodą, co na tamtym typie samolotu było obowiązkowe, gdy chcieliśmy zaserwować ciepłe napoje. Kontenery utrzymywały temperaturę wody, ale musiała być wystarczająco ciepła od początku, bym zdążyła w trakcie lotu zrobić z niej kawę lub herbatę.
Zanim zdążyłam wytłumaczyć panu koordynatorowi, że bez cateringu nie przyjmiemy pasażerów na pokład, bo załadowanie tego wszystkiego musi odbywać się przed boardingiem, pod samolot podjechało nam opancerzone i zakratowane coś, jak na filmach policyjnych. Wysiadł z tego czegoś pan policjant, który był szefem grupy. Wszedł do nas na pokład, by udzielić nam podstawowych informacji.
Deportowanych ma być tylko 4, cała reszta to obstawa. W sumie ma być ich wszystkich prawie 30.
Gdy uświadamiam sobie, że w takim razie muszą z nami lecieć jakieś “grubsze ryby” niż deportowani za kradzież cukierka w sklepie, słyszę, jak kapitan dyskutuje z panem policjantem nt. przelotu w kajdankach.
Jestem genialna, miałam rację.
No i mamy problem. Kapitan każe mi pokazać panu policjantowi tzw. manual, czyli podręcznik załóg, którego 1 egzemplarz lata zawsze w kabinie. Pisze w nim czarno na białym, że pasażerowie deportowani nie mogą znajdować się w trakcie lotu w kajdankach, bo na wypadek sytuacji awaryjnej, gdyby nam wszystkim pozostałym jakimś cudem się zmarło albo na wypadek nieplanowanej ewakuacji, skazujemy ich automatycznie na śmierć, bo nie będą w stanie sami się uratować ze skutymi dłońmi.
Pan policjant jest nieugięty. Kajdanki muszą być. Gdy pada zdanie „nawet dla bezpieczeństwa załogi”, kapitan odpuszcza.
(…)