Wiedeń, moja chwilowa baza macierzysta, czyli lotnisko, z którego na stałe startuje się i tam się powraca, kilka lat temu.
Zostałam przeniesiona po tym, jak moja ówczesna linia lotnicza zamknęła bazy w Polsce (tak właśnie wygląda życie personelu lotniczego – o stabilizacji możesz zapomnieć).
Do dziś pamiętam pewien lot.
Jedna z naszych koleżanek miała szkolenie liniowe (czyli w trakcie rejsu) na szefową pokładu i leciała z nami instruktorka. Niby koncentrowała się głównie na szefowej, ale tak naprawdę miała oko na nas wszystkie i musiałyśmy starać się robić wrażenie.
Mnie dostało się już na tzw. briefingu, czyli odprawie załogi przed lotem. Jeśli ktoś uważnie czyta mojego bloga, ten wie, że na briefingu personel pokładowy, oprócz tego, że uzyskuje informacje nt. lotu od załogi kokpitowej, musi też odpowiedzieć na kilka pytań z procedur zadawanych przez szefową / szefa pokładu.
Ten, kto nie odpowie, ma problem. W najgorszej sytuacji może nawet zabrać walizkę i wrócić do domu, a na jego miejsce poleci ten, kto w tym czasie ma wpisany w grafiku „stand-by”, czyli dyżur pod telefonem. Osoba dyżurująca musi liczyć się z tym, że zostanie „wydzwoniona” przez operacyjnych i będzie musiała w ciągu maksymalnie godziny od telefonu stawić się na lotnisku.
Ja tego akurat dnia, jako że był to lot poranny, obudziłam się z małą gorączką, a raczej lekkim stanem podgorączkowym. Nic mi nie było, uznałam więc, że to z przemęczenia, niewyspania, osłabienia, czegokolwiek. Jako że po tym dniu latania miałam w grafiku trzy dni wolnego, a dodatkowo lot miał być ze wspomnianą instruktorką, stwierdziłam, że z tak lekkim stanem podgorączkowym dam radę, bo tak ogólnie czułam się dobrze. A potem, w trakcie tych trzech dni, gdyby jednak było gorzej – odpocznę i zdążę dojść do siebie.
Na briefingu dostałam jednak jakiegoś chwilowego zaćmienia mózgu. Pamiętam do dziś, że miałam wymienić komendy do lądowania awaryjnego planowanego. Pokićkało mi się coś z komendami do nieplanowanego, szefowa pokładu chciała mi pomóc, co rozzłościło instruktorkę.
Pierwszy raz ze mną leciała, nie znała mnie, myślała, że jestem całkowicie nową osobą, tzw. „świeżynką”, a te traktowała szczególnie ostro. Uważała bowiem, że gdy na początku nie wyrobi się w nich pewnych postaw i wiedzy, nie nauczą się niczego, nabiorą złych nawyków, a potem będzie już na to za późno.
Tymczasem w mojej głowie trwała sobie w najlepsze czarna dziura. Sama w to nie wierzyłam. Komendy do lądowania awaryjnego musiałyśmy znać na pamięć jak własne nazwisko i wyrecytować je nawet, gdyby ktoś miał nas obudzić w środku nocy. Zawsze nam to powtarzano, od szkolenia początkowego.
– To chyba przez to, że mam dziś lekką gorączkę… – przyznałam się instruktorce na swoje niby-usprawiedliwienie chwilowej amnezji. Ona jednak pozostała niewzruszona. Popatrzyła na mnie ostrym wzrokiem i wycedziła przez zęby na głos: – W sytuacji awaryjnej nikogo, ale to nikogo nie będzie ani przez chwilę obchodziło, że masz gorączkę. Zapewniam.
Czym zamknęła mi skutecznie buzię. Bo wiedziałam, że miała rację. No cóż. Jakimś cudem, przy pomocy szefowej, udało mi się poskładać te komendy w jedną, poprawną całość.
Sam lot byłby całkiem standardowy,
gdyby nie to, co wydarzyło się już po lądowaniu.
Tego dnia odbywaliśmy dwa loty, a raczej jeden: tam i z powrotem, do Alicante. Każdy odcinek trwał prawie 3 godziny, a więc wróciliśmy do Wiednia już późnym popołudniem.
Gdy szefowa otworzyła drzwi i na pokład wszedł koordynator naziemny, okazało się, że mamy mały problem. Panowie z obsługi już chwilę wcześniej otworzyli jeden z bagażników, tzw. cargo i chcieli zająć się priorytetowym pasażerem w nim lecącym, a konkretnie kotem.
(…)
✈️ (reszta tekstu dostępna w książce, którą piszę – zapraszam już wkrótce do lektury!) ✈️
*Piszę książkę, w której znajdą się m.in. owe fragmenty, zamieszczane na blogu. Kopiowanie fragmentów bez zgody autorki jest zabronione.