Maj, kilka lat temu. Wylądowaliśmy w Moskwie. Justynka nie ma wizy.
W ostatniej chwili dowiedzieliśmy się o locie, nie zdążyłabym wyrobić.
Moja firma stwierdziła, że i tak polecę, a na lotnisku Vnukovo załoga może wyrobić wizę po przylocie. Firma zapłaci. OK, niech tak będzie.
Lot prywatny, Boeing Business Jet 737. Pasażerowie o statusie VIP opuścili pokład. Teraz wchodzą jacyś ludzie w mundurach, sprawdzają dokumenty załogi. Mają już zapisane w swoich papierach, że jedna stewardesa nie ma wizy. Ja.
Nasz kapitan, Szwajcar, pyta ich, jak to teraz będzie ze mną wyglądać. Pan w mundurze duka po angielsku. Zrozumieliśmy tylko „Vnukovo 3”. Przy czym „3” pan w mundurze pokazał nam na palcach.
„OK, chyba pojedziesz z nimi gdzieś do terminala Vnukovo 3” – kapitan mówi do mnie. Śmiejemy się przy tym, bo ten angielski świetnie wróży mojej komunikacji z owymi ludźmi.
Nie znam rosyjskiego, jestem już z tego pokolenia, które w szkole miało angielski. A oni najwyraźniej nie znają angielskiego. Międzynarodowe lotnisko, lot VIP. OK, bywa i tak.
Mechanik naszej załogi, który na każdym locie prywatnym jest z nami, włącza sobie telewizor w kabinie. „Może wrzucę jakiś film? Zanim Justyna wróci z tą wizą, miną wieki” – mówi.
„Jak to?” – pytam. „Tak tak, ostatnio też ktoś z naszej załogi nie miał wizy, czekaliśmy w samolocie 4 godziny, aż wróci z powrotem” – wyjaśnia mi kolega. No cóż, nie wiem w sumie, czy bardziej współczuć im, czy sobie samej.
Mundurowy z Vnukova pokazuje mi na migi, że musimy już jechać. Wysiadam z samolotu, wsiadam do auta, ruszamy. Gdzieś w stronę terminala. Oprócz owego pana, który teraz robi za kierowcę, jedzie z nami jeszcze kobieta. Również w mundurze. I również nie zna angielskiego.
Skonfiskowała mi właśnie paszport, a teraz, siedząc z przodu obok kierowcy, zabawia się przeglądaniem pieczątek, które mam tam wbite. Siedzę z tyłu, ale widzę kątem oka jej minę. Wygląda mi na lekką zazdrość, ale tak ogólnie to smutny widok. Jej mina mówi, że też chciałaby, ale chyba nic z tego.
Przypominam sobie, gdzie ostatnio byłam z załogą… No tak, Dubaj, Saint Martin… Chyba rozumiem jej minę.
Nic nie mówię, bo nic nie potrafię do nich powiedzieć. Ani oni do mnie. Oni cały czas rozprawiają między sobą po rosyjsku, nic nie rozumiem. W aucie muzyka niczym na polskiej dyskotece w rytmach disco-polo.
Skupiam się więc na widokach. Ogromne to lotnisko. Przestrzeń między kolejnymi terminalami niezagospodarowana, przypomina dzikie łąki, a nie teren lotniska. Jest piękny słoneczny dzień.
Na owej pustej przestrzeni stoją puste autobusy, pewnie standardowo jeżdżą po pasażerów. Albo już nie jeżdżą. Obok jednego z nich stoi coś przypominające pług. Za kierownicą tego czegoś śpi jakiś mężczyzna. Pewnie ma przerwę w pracy.
Dojechaliśmy na Vnukovo 3. Wchodzimy przez lounge. Uff, jestem z lotu prywatnego, mam szczęście. Lounge jest w dodatku pusty, to pomieszczenie dla załóg.
Pani z auta wchodzi ze mną, na migi pokazuje mi, że teraz zrobi mi zdjęcie do wizy. Ustawia mnie na tle ściany lounge’u, wyciąga jakiś aparat. Jestem od ponad 20 godzin na nogach, staram się uśmiechnąć, ale mi to nie wychodzi. „Chrzanić to” – myślę sobie. To i tak wiza jednorazowa.
Kobieta zrobiła zdjęcie, pokazując mi wszystko na migi. Teraz wskazuje mi fotel, chcąc chyba powiedzieć, bym sobie usiadła. Wychodzi i zamyka drzwi. Rozglądam się: w pomieszczeniu stoi kanapa, 2 fotele, telewizor, dystrybutor z wodą. To wszystko.
Włączam telewizor, same kanały rosyjskie. Na szczęście jest hasło do wifi. Zabawiam się więc korespondowaniem ze znajomymi na Whatsappie. I tak mijają mi 2 godziny.
Nagle otwierają się drzwi, wybawienie. Ta sama pani z auta. Tym razem pokazuje mi, że wychodzimy. Trzyma mój paszport, zdjęcia, prowadzi mnie do tego samego auta. Tam już czeka ten sam pan w mundurze. Wiozą mnie znów do innego budynku.
Dojechaliśmy, zajęło nam to jakieś mocne 10 minut, to lotnisko jest naprawdę spore. Budynek stoi pusty, drzwi zamknięte. Pani naciska dzwonek, ale nikt nie nadchodzi. W końcu wyciąga komórkę i dzwoni gdzieś. Po paru minutach zjawia się strażnik, który otwiera nam drzwi. Wjeżdżamy na któreś tam piętro.
Pusto, na korytarzach nie ma nikogo. Wchodzimy do pomieszczenia, gdzie za szybą siedzi jakiś mężczyzna. Zna angielski – nie wierzę. I jest nawet miły, uśmiecha się. Tłumaczy mi wszystko po kolei. Każe mi przyłożyć palec wskazujący do czytnika, pobiera odcisk, wypisuje wizę, wkleja do paszportu.
Wychodzimy, wracamy do auta. Podejrzewam, że tym razem wiozą mnie już do samolotu. Nie wiem, pierwszy raz wypisują mi wizę na obcym lotnisku.
Uff, mam rację: po kwadransie moim oczom ukazuje się nasz biały Boeing. Już dawno tak nie cieszyłam się na jego widok. Z oddali widzę, że na schodkach siedzi nasz znudzony kolega steward i opala się.
Podjeżdżamy, wysiadam, mówię państwu mundurowym „spasiba”, tyle jeszcze potrafię. Ben, bo tak nasz steward miał na imię, uśmiecha się do mnie. „Wow, nie ma jeszcze 3 godzin, a ty już jesteś! Nie wiem, czy oni teraz wysiądą, włączyli właśnie drugi film” – pokazuje mi palcem na resztę załogi w kabinie.
W sumie… po co mi się tak spieszyć, prawda? Siadam więc obok Bena na schodkach naszego „Benka”, wyciągam nogi, odchylam głowę, poopalam się też trochę. W Moskwie przecież nikt się nie spieszy, a „skoro weszłaś między wrony…”
(…)
✈️ (reszta tekstu dostępna w książce, którą piszę – zapraszam już wkrótce do lektury!) ✈️
* powyższy wpis jest częścią mojej powstającej książki. Kopiowanie fragmentów bez zgody autorki jest zabronione. Dziękuję.